fbpx

Charity Tillemann-Dick żyje dzięki dwóm przeszczepom płuc

 

Anonimowa kobieta podarowała amerykańskiej sopranistce najpiękniejszy z instrumentów: nowe płuca.

Dorastając w grupie 11 rodzeństwa Charity Tillemann-Dick zgromadziła „całkiem pokaźną kolekcję blizn”: ma ślady obrażeń na ręce, którą jeden z braci wkręcił jej przez przypadek w huśtawkę na placu zabaw, szramę na prawej łydce, pamiątkę po goleniu z nastoletnich czasów, inną bliznę, także na prawej nodze, po fatalnym upadku podczas wycieczki w Rosji. A jednak najokazalszy element tego zbioru jest ukryty przed spojrzeniami: to wąska i długa bruzda pod piersiami 29-latki, rozdzielająca jej klatkę piersiową na pół, efekt nie jednego, lecz dwóch przeszczepów płuc.

Dla śpiewaczki operowej płuca są instrumentem muzycznym – jak steinway dla pianisty albo stradivarius dla skrzypka. Poszerzają się lub kurczą umiejętnie dozując wydychane powietrze, dzięki któremu rozbrzmiewają piękne arie albo pełne uczuć duety. Śpiewacy potrzebują wielu lat pracy, żeby wyćwiczyć płuca. Tracąc je muszą pożegnać się z marzeniami, a przy okazji, z życiem. – Bohaterki oper zawsze budziły moje uwielbienie – zauważa Tillemann-Dick. – To piękne silne kobiety w niewyobrażalnych sytuacjach. Gdy zachorowałam, wydawało mi się, że znam już tę historię, że doświadczyłam jej w muzyce. Cała sztuka polegała na tym, żeby przechytrzyć tragedię.

Po dwóch przeszczepach płuc Tillemann-Dick nadal występuje na scenie – „śpiewając lepiej niż kiedykolwiek wcześniej”. Ten cud umożliwił dar honduraskiej kobiety w średnim wieku.

Artystka zachorowała na nadciśnienie płucne, rzadką i potencjalnie śmiertelną w skutkach przypadłość serca i płuc. Miała 19 lat, gdy zaniepokoiły ją pierwsze symptomy choroby: duszności i omdlenia. Jako świeżo upieczona absolwentka college’u, której trafiła się możliwość studiowania w renomowanej Akademii Muzycznej im. Franciszka Liszta w Budapeszcie, nie zamierzała pozwolić, żeby drobny problem z oddychaniem przeszkodził jej w karierze. (…)

W stolicy Węgier wypracowała sobie pozycję jako sopran koloraturowy. Nauczyciele śpiewu bili się o nią, a producenci muzyczni zapraszali do swoich zespołów. Tymczasem Tillemann-Dick uspokajała się myślą, że omdlenia są u niej skutkiem niskiego ciśnienia krwi. Dopiero w 2004 roku, gdy przyjechała do Ameryki odwiedzić rodzinę i przy okazji poddała się rutynowym badaniom, przyczyna jej kłopotów ze zdrowiem stała się jasna. „Idiopatyczne nadciśnienie płucne. Stadium 4”, usłyszała.

Diagnozę przyjęła z niedowierzaniem. Nadciśnienie płucne, jak tłumaczyli lekarze, to stan, w którym dochodzi do podwyższonego ciśnienia krwi. Drobne naczynia krwionośne w płucach twardnieją ograniczając przepływ krwi, co zmusza prawą komorę serca do coraz cięższej pracy, nadwerężając jej siły. Choroba bywa kojarzona z rozedmą płuc, AIDS, pobudzającymi narkotykami jak kokaina i z lekiem odchudzającym fen-phen, wycofanym z rynku w 1997 roku. Określenie „idiopatyczne” (inaczej: pierwotne) oznaczało, że w przypadku Tillemann-Dick przyczyna choroby była nieznana. Z kolei diagnoza „stadium 4” informowała o tym, że szkody dla organizmu są już bardzo poważne. Przeciętna przewidywana przeżywalność dla chorych w takim stanie wynosi od dwóch do pięciu lat. Idiopatyczne nadciśnienie płucne jest chorobą bardzo rzadką (1-2 przypadki na milion osób) i najczęściej występuje u kobiet w wieku około 35 lat.

Tillemann-Dick chodziła od specjalisty do specjalisty, a żaden z nich nie miał dla niej dobrych wieści. Z powodu choroby nie mogła mieć dzieci. Nie wolno jej było mieszkać w Denver, ponieważ wysokie położenie miasta (1609 m n.p.m.) mogło pogorszyć jej stan zdrowia. I miała zapomnieć o karierze śpiewaczki operowej, ponieważ to zajęcie wymagało od płuc zbyt dużego wysiłku. Na to ostatnie artystka miała tylko jedną odpowiedź. „Chrzanię to. I tak będę śpiewać”.

Przeniosła się do Waszyngtonu, gdzie mieszkali jej dziadkowie i część rodzeństwa. Wiedziała, że w przyszłości może kwalifikować się przeszczepu i zwróciła się o radę do Redy Girgisa z oddziału transplantologii płuc Johns Hopkins Hospital. Lekarz przepisał jej flolan, lek w formie płynnej wprowadzany do serca 24 godziny na dobę za pośrednictwem rurki umieszczonej na stałe w klatce piersiowej. Wielu ludzi przeżyło na flolanie długie lata, bez potrzeby transplantacji. To nie było miłe leczenie i nie rozwiązywało problemu, jednak zastrzyki rozluźniały mięśnie i stwardniałe naczynia krwionośne w płucach. To Girgis zachęcał Tillemann-Dick, żeby nie rezygnowała z marzeń o śpiewaniu. – Dobrze wiedział, na czym polega różnica między życiem a przeżyciem – zauważa artystka. Śpiewaczka wróciła do Europy, wznowiła lekcje śpiewu i występy w kilku operach. Była Tytanią w „Śnie nocy letniej”, Gildą w „Rigoletto” i Violettą w „Traviacie”. Nie mówiła o swojej chorobie, a opasłą paczuszkę z flolanem, wielkości portfela, ukrywała pod ubraniem, przytwierdzoną do uda. – Przed wyjściem na scenę wkładałam ją do gorsetu – wspomina. Wydawało się, że jej stan zdrowia jest pod kontrolą. Jednak w 2008 roku zmarł jej 80-letni dziadek, a kilka tygodni później ojciec artystki zginął w wypadku samochodowym. Tillemann-Dick zmagała się właśnie z zapaleniem płuc, jednak przyjechała do Waszyngtonu na pogrzeb dziadka, a potem do Kolorado, pożegnać ojca. W kilka dni po przyjeździe do Denver zaczęła zdradzać objawy niewydolności serca. Zapalenie płuc, problemy zdrowotne z powodu przebywania w wysoko położonym mieście i stres łącznie doprowadziły do kryzysu. – Od diagnozy minęło pięć lat – mówi śpiewaczka. – Choroba postępowała tak jak mnie uprzedzono.

Leki już nie pomagały, a rzut serca (objętość krwi, jaką serce przetacza w ciągu jednej minuty) osiągał coraz niższe wartości. Tillemann-Dick była coraz bardziej wyczerpana, brakowało jej tchu, z powodu złego krążenia puchły jej nogi, cierpiała na mdłości. Ale najgorsze było dla niej to, że miała już zbyt słabe płuca by śpiewać. – Wtedy już wiedziałam, że muszę się z nimi pożegnać – wspomina.

We wrześniu 2009 roku, zaledwie dzień po tym jak znalazła się na liście osób oczekujących na przeszczep, śpiewaczka pojechała do Cleveland Clinic, gdzie czekały na nią nowe płuca. Wjeżdżając na salę operacyjną miała tylko jedno życzenie: – Ocalcie moje struny głosowe – prosiła. Wkrótce okazało się, że struny głosowe są najmniejszym z jej problemów. Choroba zdążyła już poważnie uszkodzić nerki i wątrobę pacjentki. W czasie 13-godzinnej operacji lekarze dwukrotnie ją tracili. Wymienili jej płuca, naprawili uszkodzoną zastawkę, wspomina Kenneth McCurry, który tego dnia ratował życie kobiety. Przeszczepy płuc stwarzają wyjątkowo dużo trudności, zauważa Marie Budev, szefowa oddziału transplantacji płuc z Cleveland Clinic. – Są najdelikatniejszymi z organów. (…)

Tillemann-Dick spędziła około dwóch tygodni z otwartą klatką piersiową, umożliwiając lekarzom szybką interwencję w przypadku komplikacji. W tym czasie nerki i wątroba pacjentki zaczęły wracać do siebie. Kobieta spędziła 34 dni w śpiączce farmakologicznej. Lekarze wzięli pod uwagę prośby artystki. McCurry dobrze wiedział, że nic tak bardzo nie uszkodzi jej strun głosowych jak rurka do oddychania wprowadzona przez gardło. Alternatywą okazała się tracheostomia, wprowadzenie rurki do oddychania przez otwór w gardle prosto do tchawicy. Specjalista od chirurgii gardła odmówił zabiegu uzasadniając, że dla pacjentki stwarza on zagrożenie życia. Dlatego operację przeprowadził sam McCurry ratując głos śpiewaczki. – Kiedy się obudziłam, nie miało dla mnie znaczenia, że nie mogę się ruszać ani samodzielnie oddychać – wspomina Tillemann-Dick. – Liczyło się tylko to, że żyłam. (…)

W szpitalu spędziła długie trzy miesiące. Przy pierwszej wizycie kontrolnej weszła na łóżko lekarskie i zaczęła testować swój głos. – Drzwi w klinice zaczęły się uchylać, inni pacjenci byli zaciekawieni tym, co się właściwie dzieje – wspomina Budev. – Śpiew był najlepszym dowodem na to, że płuca działają jak należy. Charity stała się dla wszystkich inspiracją.

Przeciętnie, przeszczepione płuca pracują pięć lat. Jednak nowe organy u Tillemann-Dick zaczęły szwankować już po kilku miesiącach. Mimo leków immunosupresyjnych organizm odrzucał przeszczep. (….) W lecie 2011 roku nazwisko śpiewaczki znów znalazło się liście osób oczekujących na transplantację i tym razem chora musiała czekać na nowe organy znacznie dłużej. Czekając śpiewała. We wrześniu 2011 roku artystka napompowana sterydami i antybiotykami oraz wspomagana maszyną z tlenem zadebiutowała w Lincoln Center występując obok Juilliard Philharmonic i skrzypka Joshui Bella. Tillemann-Dick zaśpiewała arię „Sempre Libera” z „Traviaty”. Utwór kończy się wysokim es. – Kiedy wybrzmiała ta nuta, poczułam ulgę – opowiada. – Pomyślałam, że po tym wszystkim, przez co przeszłam, jestem świadkiem cudu.

W październiku poślubiła Yonatana Dorona, który towarzyszył jej przez te wszystkie trudne lata. Przeszła do ołtarza o własnych siłach, lecz nie była w stanie wypowiedzieć słów przysięgi małżeńskiej na stojąco. Jeszcze przed Bożym Narodzeniem 2011 roku znów znalazła się w Cleveland Clinic. Nadal nie znaleziono dla niej dawcy, lecz jej stan pogorszył się do tego stopnia, że nie była w stanie przeżyć poza szpitalem. Została podpięta do maszynerii podtrzymującej pracę jej serca i płuc. (…) Mijały tygodnie, a Tillemann-Dick słabła. – Umierałam. To było dziwne doświadczenie: swoje nadzieje pokładałam w przeszczepie, który dla kogoś innego oznaczał śmierć – mówi.

24 stycznia 2012 roku, po ponad sześciu miesiącach oczekiwania, znalazł się dawca: 48-letnia kobieta z Hondurasu, która zmarła na udar, a wcześniej zgodziła się oddać organy do przeszczepu.

Drugi przeszczep zwykle bywa trudniejszy od pierwszego. W krwi krąży więcej przeciwciał, a organizm jest bardziej podatny na infekcję. McCurry dodaje, że blizny pozostawione po pierwszej operacji utrudniają wydobycie zużytego organu. A jednak w przypadku Tillemann-Dick powtórka potoczyła się gładko. Obyło się bez komplikacji i pacjentkę wypisano ze szpitala po trzech tygodniach. Kilka miesięcy później wróciła do śpiewu i wystąpiła z recitalem na deskach Indianapolis Opera. (…) – To może nie był mój najlepszy występ, ale te płuca… one lepiej mi pasują – mówi Tillemann-Dick. – Te pierwsze były jakby za duże. Nigdy nie czułam, że mogę całkowicie napełnić je powietrzem. Teraz śpiewanie stało się dla mnie łatwiejsze. I brzmi lepiej.

Dziś kobieta stale przyjmuje 14 różnych leków, w sumie 20 tabletek dziennie, w tym środki immunosupresyjne. Muszą być przyjmowane precyzyjnie, zgodnie z grafikiem, a mąż artystki poustawiał sobie w komórce alarmy przypominające o każdej dawce. – Jesteśmy jak stare małżeństwo – żartuje śpiewaczka. – Mamy te wszystkie pigułki i lękamy się śmierci.

Tillemann-Dick śpiewa, upowszechnia wiedzę o swojej chorobie i zachęca do oddawania organów. (…) – Żyję dziś tylko dlatego, że dwoje ludzi zgodziło się kiedyś zostać dawcami – zauważa. – Nie sądzę, żebym zakwalifikowała się jeszcze do trzeciego przeszczepu – dodaje, przypominając o bliznach oraz innych kwestiach zdrowotnych utrudniających wielokrotne transplantacje. – Oczywiście, że mogłabyś zakwalifikować się do kolejnego przeszczepu – przerywa jej mąż, ściskając ją za rękę. – Może bym i mogła – ustępuje na chwilę Tillemann-Dick. – Ale prawdopodobnie to się nigdy nie zdarzy.

 

Źródło: http://muzyka.onet.pl/charity-tillemann-dick-zyje-dzieki-dwom-przeszczepom-pluc/v70cq

 

 

Dodaj komentarz