fbpx

89-letni internista: „Choroba ma swój zapach”

Doktor Eryk Kwapuliński skończył 89 lat. Medyk przedłużył niedawno kontrakt w szpitalu wojewódzkim. Specjalista chorób wewnętrznych, jest jednym z najdłużej pracujących śląskich lekarzy.

Lekarz w wywiadzie dla Gazety Wyborczej opowiada, jak wygląda jego dzień pracy.

— Wizytowałem Zakład Opiekuńczo-Leczniczy w Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym nr 3 w Rybniku, w którym jestem lekarzem prowadzącym. ZOL ma 36 pacjentów. Poza tym zrobiłem sześć konsultacji na oddziałach. Jestem również lekarzem dyżurującym w poradni świątecznej i nocnej. Pracuję np. od niedzielnego poranka do poniedziałku, do rana. W gabinecie mam wersalkę, na której w nocy mogę się czasem zdrzemnąć — mówi Dr Eryk Kwapuliński.

89-latek podpisał niedawno nowy, 3-letni kontrakt. Jak mówi, chce pracować „dopóki głowa sprawna i nogi niosą”.

Doświadczony medyk rozpoczął karierę lekarską w 1957 roku w szpitalu w Żorach. W tamtych czasach jeden lekarz przywracał do życia górników, leczył dzieci i przyjmował poród.

— Głównym profilem tego szpitala były oddziały chirurgiczne i wewnętrzne. Nie było wtedy osobnej pediatrii, łóżka dziecięce były dostawione do sal dla osób dorosłych. Leczyliśmy więc i dorosłych, i dzieci. Panowała wtedy między innymi błonica, tzw. dyfteryt, ostra choroba zakaźna wywoływana przez bakterie — wspomina Dr Kwapuliński.

W latach 50. czy 60. nie było specjalistycznego sprzętu, lekarze musieli się opierać na własnym doświadczeniu i intuicji.

— Mieliśmy sfatygowany rentgen z demobilu, z czasów wojennych. Był skąpo zabezpieczony antyradiacyjnie. Jego sprawność, jakość wykonywanych badań była zdecydowanie gorsza od tych współczesnych. Ekagramy, tak jak w dawnym zakładzie fotograficznym, trzeba było wywoływać, utrwalać, czekać godzinę lub dwie, aby te jeszcze nie wysuszone fotografie odczytać. Chociaż nie byłem radiologiem, to był taki czas, że również prześwietlałem płuca i żołądki, to było już w szpitalu w Rybniku, przy ulicy Żorskiej. Zmarł radiolog, nie było innych, więc ja, jako szef oddziału, musiałem się tym zająć. Oczywiście, mieliśmy do dyspozycji również laboratorium, ale tu znów – ilość badań była zdecydowanie mniejsza niż teraz. Dlatego najważniejsza dla lekarza była rozmowa z pacjentem, szeroki, głęboki wywiad. Poza tym pewne rzeczy wyczuwało się na węch, bo choroby mają swój specyficzny zapach, chociażby wspomniany dyfteryt, ozena, czyli nieżyt nosa, albo niektóre choroby żołądka. Podchodziłeś do pacjenta i już miałeś w głowie pierwsze rozpoznanie. Oczywiście trudno zapachem stawiać diagnozy, ale czasem już wiedzieliśmy, w którym kierunku może iść diagnostyka — wspomina lekarz.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Dodaj komentarz