Ciąża i poród – piękna, osobista historia opowiedziana z perspektywy faceta
Laura była w ciąży tak długo, że było to aż nie do pomyślenia. Patrzyłem jak nasz dom zapełnia się subtelnymi znakami, mówiącymi, że wkrótce narodzi się nowe życie. Wózek dziecięcy, maleńkie ubranka i ja osobiście malujący pokój dla dziecka. Pomimo to, wszystko to wydawało mi się czymś abstrakcyjnym i dziwnie pompatycznym. Czymś, co robiliśmy jako jakiś ślepy rytuał uspokajający. Do tego stopnia, że spoglądając na ten idiotycznie wielki wózek stojący w przedpokoju, pytałem nieraz Laury – Ale dokąd my z tym pójdziemy? Kiedy będziemy potrzebować takiego przedmiotu? Nie podobało jej się to, co słyszała. Trochę ją to nawet denerwowało. Ale ja naprawdę nie mogłem zrozumieć, jaki będzie pożytek z wózka.
Nie wiem też dlaczego świat upiera się w przekonaniu, że ciąża trwa dziewięć miesięcy, kiedy tak naprawdę trwa to jakieś dziesięć. Pod koniec dziewiątego, drepcząca jak kaczka bogini, nie robi już nic innego, jak tylko błaga opieszałe niebiosa, żeby wreszcie pozwoliły jej dostarczyć na świat ten niewyobrażalny ładunek. Po cichu odmawiałem wtedy swoją własną modlitwę. Prosiłem, żebym był na to przybycie gotowy, wiedząc, że wszystko się zmieni, ale nie wiedząc w jaki sposób. Zmiana z nieposiadania dziecka na posiadanie, jest zbyt radykalna, żeby ją ogarnąć za pomocą jednego, wielkiego kroku. Powinno się do tego podchodzić na raty, jak w tych czasopismach, gdzie każdy następny numer zawiera kolejny kawałek statku Cutty Sark, albo myśliwca Spitfire (jeden numer tylko 99 centów – Mam nadzieję, że kolejny nie będzie kosztował pięciu funtów!). Podobnie powinno być z dzieckiem. Ono powinno pojawiać się w częściach. Najpierw stopa, potem kostka, potem może jakiś palec albo ucho, a usta z pewnością na końcu. Jeśli jestem w stanie zająć się nogą i odnieść w tym sukces, jak dziewczyna taszcząca przeciekający bagaż w centrum miasta, to za kilka miesięcy będę potrafił zająć się resztą. Jednak zamiast tego, ten niezwykły dar przychodzi w operze pełnego chwały jednorazowego objawienia.
Trzecia rano, piątek 4 listopada 2016 roku. Russell… odzywa się głos przerywający ciszę i bezruch… myślę, że się zaczęło. Wiem oczywiście, że jest to sygnał, że faktycznie się zaczęło… wezwanie do broni… pistolet wystrzelił i wyścig można uznać za rozpoczęty. Tylko jako PRZYSZŁY ojciec nie wiem, jaki to dokładnie wyścig i gdzie znajduje się meta. Kiedy czekaliśmy na wyniki badania robionego po siedmiu tygodniach ciąży, podzieliłem się własnymi obawami z moją przyjaciółką – A co jeśli z tym dzieckiem jest coś nie tak? Nawet jeśli wszystko jest w porządku… odpowiedziała – Masz przed sobą badanie po dwunastu tygodniach i po trzydziestu sześciu. A potem narodziny, dzieciństwo i dorosłość. Jesteś od teraz zakładnikiem fortuny.
Nie śpię od północy, skurcze czy raczej przypływy, występują teraz w odstępie ośmiu minut. Nazywamy je „przypływami” – kiedy tylko o tym pamiętamy – ponieważ język medyczny dotyczący porodu brzmi dosyć negatywnie i jest niezbyt pomocny. Nauczyliśmy się tego na kursie „Hipnorodzenie”, co można też nazwać „hipisowskim rodzeniem” z racji tego, że właśnie takie ono jest. Wstaję, nastawiam czajnik i organizuję parę ręczników. Na wpół przytomny przypominam sobie, że właśnie tego wymaga sytuacja. Gdzieś na peryferiach mojej świadomości czuję jednak, że całą sytuacją rządzi siła o wiele większa od nas. Siła tak wielka, że nasze ludzkie odruchy i działania są tylko jej ozdobami. Tak czy owak w naszej lekko oświetlonej sypialni, używamy aplikacji do mierzenia skurczów porodowych Biorę to aż nazbyt poważnie, jakby to była jedyna rzecz za jaką jestem odpowiedzialny. Próbuję wciskać timer dokładnie w momencie, w którym Laura rzuca kolejne hasło „apka”. Kolejny skurcz… nie sorry – przypływ.
Nasze koty wznoszą się na pozytywne wyżyny swoich kocich charakterów. Morrissey, w swoim eleganckim smokingu, stoi w bezruchu, z dużą dozą powagi, jak jakiś centurion naszego małego królestwa. Jericho, kot bengalski, przemyka i przeskakuje żwawo po naszej nowej świętej przestrzeni. Na dole siedzi Bear, duży brązowy owczarek niemiecki. Czas mija w magiczny sposób. Laura szuka pozycji, w której może wygodnie siedzieć i oddychać. Ja obserwuję to wszystko z boku, zastanawiając się który dźwięk będzie znakiem do odjazdu, albo jakiejkolwiek akcji. Położne mówią, że jeśli skurcze, cholera, przypływy, trwają przez około minutę i występują po trzy razy w ciągu 10 minut, to znaczy, że można zostać w domu. Aplikacja widzi to jednak inaczej. Po każdym przypływie, precyzyjnie wklepanym przeze mnie do telefonu, na ekranie wyskakuje wiadomość – Czas jechać do szpitala. Oczywiście torby na tę wycieczkę mamy spakowane od dawna. Przekąski, koce i zalaminowane strony wspaniałomyślnych instrukcji. Problem polega na tym, że „ćwiczenia”, a rzeczywistość mają ze sobą niewiele wspólnego. Nawet najlepsze przygotowania okazują się nieraz bezużyteczne. Torby czekają w pokoju gościnnym i wyglądają niczym pocztówka w sepii od jakiegoś nieznajomego. Ten nieznajomy to ja z przeszłości, który miał tylko hipotetyczne wyzwania, podczas gdy ten „nowy ja”, ten z teraz, musi się zmierzyć na żywo z tym „Wielkim Wyzwaniem”. Wkładam torby do samochodu, który stoi z pełnym bakiem już od paru dni. Jak takie zwykłe przygotowania, mogą się w ogóle równać z dramaturgią takiego wydarzenia? Nasze rytuały muszą przywodzić na myśl głębszą prawdę. Muszą być portalem prowadzącym do przyszłości i do przeszłości. Połączenie. Nie ma teraz czasu, żeby myśleć o takich sprawach. Muszę wrócić na piętro, z powrotem do Laury, która jak to się fachowo mówi w kolędach jest „przy nadziei”… i która mruczy na górze niczym stado krów. Teraz jest czas na interwencję tej wielkiej, wcześniej ukrytej mocy, która sprawuje opiekę i kontrolę nad całą sytuacją. Laura, moja łagodna, dobra i cudowna dziewczyna, która troszczy się o mnie i zawsze wspiera z wielką gracją, staje się właśnie silną reprezentacją rodziny ssaków. Zwierzę, bogini i z pewnością centrum całego wydarzenia. Gdybym tylko mógł być tak odważny, gdybym miał w życiu taką odwagę jak ona. Bo w końcu, co mamy, oprócz życia i odwagi? Dzwonię do położnej. Jest 6.30 rano Położna odbiera zaspana. Słyszę poduszkę i półmrok w jej głosie. Laura ma skurcze – mówię. Przypływy? Poprawia mnie. Jaki jest odstęp między nimi? Występują co 4-6 minut. Po tej informacji kobieta każe zadzwonić trochę później.
Dopiero po paru godzinach skrupulatnie obserwowanych i mierzonych przypływów, okazjonalnych momentach pojękiwania, oraz jednej nieroztropnej sugestii dotyczącej intonowania mantr z jogi, (która wyszła oczywiście z moich ust), w końcu zadzwoniliśmy po położoną Karinę, która pochodzi z Południowej Afryki. Obecność położnej jest obowiązkowa. Przyjeżdża i wydaje się całkiem w porządku. Ręczniki rzeczywiście okazują się potrzebne. Nie jest to tylko jakiś banał. Są nawet bardziej potrzebne niż obecność mężczyzny. Jestem tym nieco przybity, więc idę pobiegać z psem. Wiedzieliście o tym, że w świecie porodów jest całkiem sporo polityki? Istnieje realistyczna, feministyczna teoria, która mówi, że poród przeszedł nadmierną medykalizację, przekazującą władzę nad tym procesem z rąk kobiecych do męskich, z rąk Natury, w ręce technologii. Dość dużo dowiedzieliśmy się w tym temacie w trakcie ciąży, stąd hasła typu „przypływ”, zamiast słowa „skurcz”, i „specjalne okoliczności”, zamiast „komplikacje”. Niektóre z tych rzeczy brzmią trochę hipisowsko, nawet jak dla mnie… dla gościa z wytatuowanymi indyjskimi symbolami. Jednak wiele z nich naprawdę do mnie przemawia, na przykład: poród na czworakach, a nie na plecach… w ciemności, a nie w natrętnym, medycznym świetle… w swoim własnym czasie, a nie na rozkaz położnej – tak, to wydaje się całkiem spoko. Rola mężczyzny w całym procesie, jest rzecz jasna drugorzędna. Chyba tylko dzięki miłości i transcendentnemu ogromowi tej sytuacji, znajduję w sobie odwrotność życiowego portalu wyzwalającego silnego wojownika Laury. Jestem niczym lokaj ze srebrną tacą latający po maści.
Nie odbiegam jednak daleko, bo Laura dzwoni, żebym wracał. Cały proces nieźle przyśpieszył i kiedy wracam do naszej sypialni, zastaje Laurę na czworakach. Odeszły jej wody… albo zostały „uwolnione”… a cały pokój jest przepełniony skupieniem i wyczekiwaniem, jak wtedy gdy zaczyna wyć syrena przeciwpożarowa, albo kiedy słyszysz alarm bombowy. Karina tłumaczy, że właśnie teraz musimy zadecydować, gdzie Laura będzie rodzić – w naszej sypialni, czy w szpitalu. Mnie bardzo podoba się pomysł porodu w domu, ale to moja dziewczyna jest szefem, więc jedziemy do szpitala. Kuca kuca na czworakach, na tylnym siedzeniu, obok fotelika dla dziecka. I jęczy w nieskrępowany sposób, co wydaje mi się bardzo piękne.
Ja siadam z przodu, i wiozę nas przez wiejskie dróżki. Czasami muszę naprawdę zwalniać, rzecz jasna ze względu na przypływy Laury. W tym samym czasie zastanawiam się, jak się czuję w obecności położnej w samochodzie. Nieraz – o czym już wcześniej pisałem – bliskie przebywanie z obcymi mi ludźmi wprawia mnie w stan przewrażliwienia. W końcu docieramy do szpitala im. Johna Radcliffa w Oxfordzie. Wchodzimy przez ogromną aluminiową windę, wyklejoną plakatami z lokalnymi wydarzeniami dla pracowników szpitala. Laura nadal jęczy i stęka, a obsługa szpitala po prostu nas mija, przyzwyczajona do takich widoków. Ja natomiast czuję się bardzo opiekuńczo, chciałbym ją jakoś osłonić. Akurat teraz, kiedy raczej nie ma powodu żeby tak się czuć. Przecież nie ma przed czym jej chronić. To jakiś ewolucyjny anachronizm.
Miejscowe położne mierzą wzrokiem naszego intruza, niczym kobietę lekkich obyczajów. Biorą nas do pokoju, żeby ocenić w jakim stanie jest Laura, która co ciekawe nie irytuje się teraz z byle powodu i trochę zbywa Marie, latynoską położną, mającą ją przebadać. Przyjechaliśmy do szpitala, bo Karina powiedziała, że Laura ma rozwarcie na 3 cm. Marie natomiast zaczyna się z nami wykłócać, że tak nie jest. Przypomina to jakiś serial o sądowej tematyce, gdzie obie strony wzywają bezstronnych świadków, żeby uwiarygodnić swoje stanowiska. To dość subiektywne – mówi Marie… wszyscy mamy palce różnej grubości. Jest około 11 przed południem, a ona mówi, że wróci do nas mniej więcej o 4.30 po południu i wychodzi.
Karina z pewnością wie, że kazała nam przyjechać do szpitala stanowczo za wcześnie. Jesteśmy trochę zawiedzeni perspektywą spędzenia tych ważnych dla nas momentów w pospolitym i sterylnym klimacie szpitala. Kusiła nas bowiem wizja naszej uroczystej i tajemniczej atmosfery, jaką wykreowaliśmy sobie w domu. Czuję się urażony faktem, że straciliśmy naszą intymność. Nie podoba mi się też zastępowanie tego, co naturalne, biurokracją i czuję, że Laura myśli to samo, ale oczywiście jej słownictwo jest teraz ograniczone. Więcej jęczy niż mówi. Wygląda też na bardziej przygnębioną.
Karina idzie do szpitalnego sklepiku i zostawia nas samych. Muszę przyznać, że na tym etapie jestem już trochę naburmuszony. Usilnie staram się wyrwać swoją głowę z tej egoistycznej irytacji i z powrotem wejść w rolę osoby, która ma służyć wsparciem i troską. Prawda jest jednak taka, że czuję się naprawdę wkurzony porzuceniem naszej oazy spokoju, naszego małego Edenu i zamienieniem go na jałowe i nieprzyjazne nam środowisko. Mam wrażenie, jakbyśmy przestali słuchać swoich instynktów, naszych Wyższych „Ja” – w tym przypadku fuzji rzadkiego połączenia zwierzęcia i anioła – daliśmy się zniewolić procedurom i teraz ponosimy tego konsekwencje. Jeśli ufasz Bogu, Bóg cię poprowadzi. Jeśli porzucasz Boga, zostajesz sam. Czuję się potwornie samotny i rozłączony. Desperacko próbuję przywrócić się do pionu, wrócić do siebie i na nowo skupić na leżącej na łóżku kobiecie, czekającej na swój pierwszy poród. Wyciągam z torby zalaminowane kartki, które Laura przygotowała w oczekiwaniu na ten moment. Zawierają zapiski specjalnie dla mnie – jest tu napisane, co mam robić i jak mam się zachować. Zagłębiam się w siebie i zaczynam czytać.
To co ewidentnie powinienem teraz robić, to prowadzić Laurę przez jej oddech. Powinienem też zadbać o połączenie między nami i skupienie się na „tu i teraz”, na chwili obecnej. W myślach dziękuję Bogu, że mam przy sobie te kartki i powoli wracam do swojej roli. Moje samolubne i neurotyczne lęki skupiają się na tym, co może pójść „źle” z dzieckiem, począwszy od urodzenia martwego dziecka, po dziecko z jakimś znamieniem. Rozmyślam o różnych katastrofach, które mogą się wydarzyć. Mój dobry kolega powiedział – Zamień strach na wiarę… po tym jak kilka miesięcy później opowiedziałem mu o tej sytuacji.
Robię tak, jak potem będzie radził i czuję się znacznie lepiej. Po krótkim, bardzo zwierzęcym prysznicu (wyglądającym tak, jakby pracownicy GreenPeace oblewali wodą delfina wyrzuconego na plażę), w przerwie między jękami, Laura prosi, żebym wysłał wiadomości na WhatsAppie do jej przyjaciół i przyszłych dziadków. Tak też robię. Wysyłam zdjęcia i lakoniczne, w stylu „mediów społecznościowych” aforyzmy. Laura zachowuje się jak opętana, ale nie przez jakąś istotę z zewnątrz, tylko przez swoją bardziej prawdziwą naturę. Jest opętana osobą, którą ma się stać – matką.
Po kilkunastu minutach zmieniamy salę. Zważając na tempo i jakość odgłosów jakie wydawała z siebie Laura, Marie zadecydowała, że czas żebyśmy przenieśli się do pokoju, który jest przystosowany do wodnego porodu. Kaczym krokiem przechodzimy więc przez wodoodporną plandekę, która jak membrana jest rozłożona na całym korytarzu. Ewidentnie robią tu jakiś remont, co tylko wzmacnia we mnie poczucie przechodzenia w nowy stan.
Wreszcie znajdujemy się w naszym pokoju, który ma basen wyglądający jak duża wanna. Oświetlenie ma kolor fioletu, różu i niebieskiego, i muszę przyznać, że panuje w nim atmosfera intymności. Sytuacja zaczyna się poprawiać. Mam teraz parę zadań. Muszę iść i coś przynieść, ale równocześnie monitoruję światło. Wyłączam wszystkie psychodeliczne, wirujące żarówki. Laura, zachęcona zmianą scenerii, wchodzi w nowy, znacznie bardziej skupiony i intensywny tryb. Karina jest teraz bardzo podnoszącą na duchu i uspokajającą kobiecą towarzyszką. Starcia między dwoma obozami położnych już się skończyły. No prawie, bo doszło jeszcze do jednej sprzeczki o kran. Marie ma bardzo silne poczucie swojego terenu. Poród jest definiowany przez naturę. Natura jest blisko. Natura jest w każdym z nas. Laura jest teraz w jej centrum, jest swego rodzaju bóstwem – jęczy, wyje, rodzi, my natomiast jesteśmy tam na drugim planie, sięgamy nieświadomie w głębię swojej istoty. Kobiety są bardziej doświadczone i współzawodniczą o matriarchalną dominację. Ja, samotny reprezentant męskiego gatunku, niewinny, czekam i służę. Uwolniłem się już od egoizmu wypełniającego wcześniejsze godziny i teraz mogę wreszcie wczuć się w rytm tej dramaturgii. Rytm pod jej skórą i odgłosy. Puls, życie szuka drogi, żeby przejąć dominację.
Laura wchodzi do wody, oświetlonej jak album Hendrixa. Znowu ląduje na czworakach, prze, a moim oczom ukazują się czerwone róże krwi, zakwitające zaraz za nią. Ekscytuje mnie to, ale Marie sprawdza rozwarcie i mówi, że wynosi ono dopiero 5 cm, a musi być przynajmniej 10, żeby można było przeć, inaczej Laura może dostać krwotoku. Chociaż, nie wydaje się to poważne, dużo gadają o grupie krwi Laury i, co jest kompletnym obłędem, biorą od niej próbki krwi w trakcie skurczy. Mimo to czuję, że wszystko będzie dobrze. Rytm jest coraz głośniejszy. Czuję czyjąś obecność.
Teraz dopiero zauważam siłę Marie – niezachwianą pewność weteranki. Laura, kiedy będziesz chciała przeć, weź trochę gazu i powietrza. Robisz wdech i wydech przez tubę. Nie przesz. To bardzo istotne, żebyś nie parła. Czy mnie rozumiesz? Laura cała naga i doskonała, rozumie wszystko. Jest już chyba koło 4 po południu i skurcze są coraz częstsze. Kolejny właśnie przychodzi, podaję więc Laurze gaz i powietrze, a ona bierze wdech. Patrzę z zazdrością jak zaczyna wręcz lewitować. Z każdym wdechem jest coraz bardziej święta. Wszystkie zahamowania odchodzą z wydechem. Wdech natomiast oznacza stan zanurzenia i samospełnienia. Po cichu naprawdę jej zazdroszczę. Te kobiety doskonale wiedzą co robią – myślę i zajmuję się moimi zadaniami w roli ordynansa.
Marie jest szczególnie totemiczna w swojej skuteczności. Te kobiety żyją w bliskiej styczności z tym wszystkim, co najbardziej ludzkie – narodzinami, życiem i śmiercią. Marie jest bardzo spokojna na tym polu bitwy. Czuję zdenerwowanie, które zawsze się we mnie budzi, kiedy brakuje mi kompetencji. Położna co chwila wychodzi i wraca do pokoju, co jakiś czas słychać też krzyki innych rodzących kobiet, płaczących noworodków, wszystko jest pełne dramaturgii, ale dla nas liczy się najbardziej nasz prywatny, osobisty teatr.
Laura wije się w wodzie i w dźwiękach… i staje się z nimi jednością. Boskość ukryta jest w połączeniu. Po dwóch godzinach słyszenia poleceń typu „nie przyj”, Laura pyta Marie – Kiedy będę mogła przeć?
Kiedy nie będziesz się już mogła powstrzymać. Kiedy nie będziesz już mogła „nie przeć”.
W takim razie, czuję, że to już teraz.
Obserwuję to wszystko, kucając przy basenie, trzymając gaz i powietrze, i od czasu do czasu polewając lśniące od potu ciało Laury.
Możesz pomacać się w środku? – pyta Marie. Włóż palec do środka i powiedz mi co czujesz.
Nie mogę sięgnąć daleko, ale coś tam jest.
Marie spogląda na Laurę z delikatnym i ledwo dostrzegalnym uśmiechem – Czy jest to coś twardego z włosami?
Dziwne, że Laura w kontekście całej tej sytuacji nie załapała od razu, że chodzi o pojawiającą się główkę dziecka.
Tak – odpowiada, po czym pokazując pierwszą kostkę tuż za paznokciem na swoim palcu wskazującym, mówi – Palec mogę włożyć tylko dotąd.
Teraz Marie zwraca się do Laury cicho, ale z jakąś nową, a zarazem znajomą mądrością – Laura, teraz możesz przeć.
Pojawiają się solidne skurcze, Laura prze i wrzeszczy. Kiedy krzyczy, jej twarz się wykrzywia. Niesamowite, że nie przeklina, tylko używa określeń w stylu Enid Blyton, takich jak „o rany!” i „o kurczę!”… to melodyjne i piękne zawodzenie brzmi jak pieśń syreny. Laura wykrzykuje ten pierwotny ból, robi to jednak w pełnej harmonii – harmonii z samą sobą, z dźwiękiem, z aktem narodzin. Marie i Karina odłożyły na chwilę swoje drobne plemienne różnice i też są częścią tej harmonii. Krążą wokół Laury i starają się jej pomóc przyjąć odpowiednią pozycję – wspierają ją jak mogą. Ja natomiast czuję się jakbym był na jakimś pierwotnym duchowym meczu piłki nożnej. Syntaktyczne ograniczenia Laury mnie nie dotyczą i waham się pomiędzy – Ja pierdolę, no dalej Laura! … a długim, wydobywającym się prosto z mojego wnętrza OM.
Laura chce zmienić pozycję. Skurcze… kurwa… przypływy… występują teraz właściwie bez przerwy. Laura kręci się w wodzie, na czworakach, potem na plecach, w końcu kuca jak żaba na palcach. Kolana na zewnątrz. Nurkuje w głąb siebie… celowo… jakby szukała czegoś fizycznego. Basen zostaje podniesiony w ten sposób, że mogę dokładnie widzieć jej waginę. Laura patrzy na mnie, ja też spoglądam przez chwilę w jej oczy, po czym skupiam się w centralnym punkcie całej sytuacji. Położne wydają się być niczym ci wszyscy faceci, stojący w narożnikach na ringu. Wiedzą, że teraz żaden coaching i wymyślanie strategii już nic nie pomoże. Teraz zostaje już tylko Natura.
Widzę wierzchołek główki, okrągły i zakwitający za nieotwartą jeszcze w pełni waginą. Laura jakimś sposobem pozostaje jednocześnie naturalnie pierwotna i zarazem dobrze wychowana. Wydaje odgłosy jakich wcześniej nie znałem, ale nadal nie przeklina. W trakcie tej kulminacji, Laura tylko raz mówi do Marie – Nie dam rady… a położna odpowiada z tym swoim ledwo zauważalnym uśmiechem – Laura, jeszcze nikt w historii ludzkości nie poddał się na tym etapie. Laura wydziera się jeszcze bardziej. Krzyk staje się naprawdę intensywny, a rozwarcie robi się coraz większe. Widzę kawałek główki. Wydaje się być malutka jak moneta. Jakie to wszystko zadziwiające! Takie wspaniałe! Kolejne skurcze, kolejne krzyki i jeszcze więcej kulturalnych przekleństw. Wagina otwiera się dalej i widzę coraz więcej główki. Angażuję się jeszcze bardziej, trochę późno, jak karny strzelony w osiemdziesiątej dziewiątej minucie meczu na Upton Park.
Chwytam ramiona Laury, kolejny skurcz i pięćdziesiąt procent główki wychodzi na świat. Co za niesamowite widowisko. Więcej parcia, więcej wycia, teraz to i ja włączam się ze swoimi przekleństwami i ze swoim „OM”. Laura krzyczy w swojej afirmacji życia. Prawdziwie zwierzęce odgłosy. Główka dziecka jest prawie cała na zewnątrz, jednak jego serce zwolniło. Pojawia się parę niepokojących spojrzeń, ale Marie zapewnia nas, że „to normalne”. Laura dalej prze i nagle cała główka wyskakuje na zewnątrz. Natura. Cóż za nadzwyczajny i osobliwy widok .. i dziwny zarazem. Główka dziecka unosi się na wodzie. Ostatnie skurcze, krzyk, zegar się zatrzymuje i nastaje kompletna cisza. Ciało naszego dziecka pojawia się w całości w wodzie, nie porusza się jeszcze własnymi ruchami, ale jakby współgra z ruchem wody. Raz wrzuciłem martwą złotą rybkę do toalety i strasznie mnie przybiło, że woda ją odrzuciła – nie przyjęła jej do siebie z powrotem, bo pływała do góry brzuchem. Kiedyś ta rybka pluskała się w wodzie z elegancką doskonałością.
Dziecko porusza się tylko dzięki mocy samej wody. Wygląda bardziej jak mała kukiełka albo laleczka. Dalej ruch istnieje tylko dzięki wodzie. Wszystko jest takie nieruchome i ciche. Oboje sięgamy po NASZE dziecko, Laura bierze je w ramiona, a pępowina ciągnie się jak szlak. To dziewczynka! – mamrota zmęczona. Nagle w ramionach swojej mamy z nagłą nieprzejednaną pewnością, jakby dotknął jej palec stworzenia, otwiera oczy i wtedy jakby życie w nią wstępuje i rozchodzi się po jej małym ciałku. Życie tryska z niej teraz jak z fontanny. Wygląda to tak, jakbyśmy rozsunęli zasłonę cienia i dostali się do światła. Jak różne jest nieruchome ciało od ciała pełnego życia. Widziałem, jak w małą wchodzi życie, jak budzi się w niej jej świadomość. Sam czuję się jak nowo narodzony.
Słyszałem wcześniej, jak świeżo upieczeni ojcowie mówią – Nigdy nie sądziłem, że mam w sobie takie pokłady miłości. Ja jednak zawsze to wiedziałem, tylko nie miałem pojęcia co z tym zrobić, ale kiedy ją ujrzałem, już wiedziałem.
Wchodzę do basenu. Laura mówi do swojej córeczki – Cześć. Jestem twoją mamusią. Jestem twoją mamusią, dobrze ci dzisiaj poszło.
Dziecko nie płacze, za to my płaczemy. To są łzy szczęścia, lecące nam z oczu gęstymi strumieniami.
FRAGMENT POCHODZI Z KSIĄŻKI RUSSELLA BRANDA – REGENERACJA: DROGA DO WOLNOŚCI