Nie miał już skóry na rękach, z poparzonymi dłońmi ratował wszystkie zwierzęta
Na Pomorzu wybuchł pożar rancza i małego zoo. Na szczęście, dzięki pomocy i poświęceniu ludzi, żadne ze zwierząt nie ucierpiało. Właściciel tego miejsca, nazywany Szeryfem, z pomocą pracownika Marcina, ryzykując własne życie i zdrowie, uratował wszystkich czworonożnych mieszkańców obiektu. – Nie miał już skóry na rękach, ale wtedy nie czuł bólu. Z poparzonymi dłońmi otwierał wszystkie stajnie, szarpał się ze sznurami. Wynosił zwierzęta, na przykład małego źrebaczka, który urodził się trzy dni wcześniej – relacjonuje w wywiadzie dla Onetu żona Szeryfa, Beata. Mówi również o niewiarygodnej dobroci, która spotyka ich w ostatnich dniach.
W akcji gaśniczej brały udział jednostki straży pożarnej z Gdyni, Kosakowa, Rumi, Dębogórza. Sytuacja wyglądała bardzo dramatycznie. Płonęło rancho, na którym było mnóstwo zwierząt. Kilkanaście koni, 10 kóz, barany, króliki, gęsi, strusie, a nawet lama.
Wtedy do akcji wkroczył Szeryf i uratował wszystkie zwierzęta! Mężczyzna nazywany jest teraz przez wielu bohaterem.
Żadne ze zwierząt nie ucierpiało w pożarze
Człowiek nazywany Szeryfem to Adam Mazurek, 54-latek z Rumi, właściciel Wild West Ranch. Jest to miejsce, w którym jeszcze do niedawna można było pojeździć na koniu, pograć w paintball, pojeździć na quadzie, czy zorganizować przyjęcie w klimacie dzikiego zachodu.
Niestety pożar, który wybuchł kilka dni temu w położonym w miejscowości Dębogórze ranczu zniszczył to miejsce. Spaliły się stajnie, pomieszczenia socjalne, biura. Na chwilę obecną nie udało się ustalić przyczyn pożaru.
Choć sytuacja wyglądała bardzo groźnie, możemy na szczęście napisać o dobrych wiadomościach, to w tym przypadku są aż dwie. Pierwsza, Szeryf i jego żona, Beata Mazurek otrzymują teraz niewiarygodne wsparcie od wielu ludzi i jest szansa, że już niedługo adres ten wróci do czasów swojej świetności. Druga, żadne ze zwierząt nie ucierpiało w pożarze. To zasługa Szeryfa i jego pracownika, Marcina.
Szeryf przebywa w tej chwili w szpitalu. Czuje się lepiej, ale bolą go dłonie i noga, szczególnie mocno poparzoną ma prawą rękę.
Szeryf wkracza do akcji, pomaga mu pracownik Marcin
Z niedzieli na poniedziałek państwo Mazurek otrzymali telefon od pracownika, który mieszka tuż obok rancza. Była to jedna z tych wiadomości, od których włos jeży się na głowie. „Jest pożar, wszystko się pali”!
– Adam wsiadł w samochód i pojechał na ranczo. Ja dojechałam nieco później, musiałam jeszcze uspokoić naszą małą córkę – mówi pani Beata.
Żona Szeryfa po dotarciu na miejsce pomagała w akcji strażakom. Mówiła, gdzie jest siano, informowała, gdzie znajdują się zwierzęta. Znając na wylot to miejsce, wskazywała strażakom, gdzie powinni się ustawić i co w pierwszej kolejności gasić.
– Strażacy wykazali się zrozumieniem, pokorą, empatią. Jestem im za to bardzo wdzięczna – mówi pani Beata.
Kiedy Adam dojechał na miejsce. Był tam już pracownik Marcin, który jako pierwszy wypuszczał zwierzęta, ratując je przed ogniem.
– Nasze ranczo składa się z trzech części. Wybieg i stajnie znajdują się za bramą. Mąż chciał ją otworzyć. Zapomniał, że za nią stoi zaparkowana przyczepa. Uderzył w nią z całym impetem i się przewrócił. Wtedy prawa ręka upadła mu w ogień, lewą też poparzył, choć mniej. Przez sekundę nie wiedział, co się dzieje. Słyszał głos pracownika, dlatego udało mu się wstać – relacjonuje rozmówczyni Onetu.
– Nie miał już skóry na rękach. Mówił mi później, że wtedy nie czuł bólu. Z poparzonymi dłońmi otwierał wszystkie stajnie, szarpał się ze sznurami. Wynosił zwierzęta, na przykład małego źrebaczka, który urodził się trzy dni wcześniej. Później, gdy wszystkie zwierzęta zostały uwolnione, spojrzał na swoje ręce. I aby je schłodzić, wsadził je do rowu, który odprowadza wodę – wspomina pani Beata.
Ludzie pomagają na różne sposoby. Happy end jest możliwy
Dla wielu Szeryf jest bohaterem. Widać to szczególnie w mediach społecznościowych.
– Nigdy osobiście nie spotkałam się z taką dobrocią. Pierwszego dnia po pożarze przyszła chyba setka osób, ale ciągle ktoś nas odwiedza. Ludzie, ale i firmy kateringowe przynoszą nam śniadania, ciasta, obiady. Dostaliśmy mnóstwo ton jedzenia dla zwierząt. Przyjechały deski, rury, śruby, pokrycia dachowe. Wszystko za darmo, ogromne ilości – opisuje Beata.
Od kilku dni trwa odbudowa rancza, a prace idą do przodu.
Szeryf, choć przebywa jeszcze w szpitalu, jest na bieżąco informowany o sytuacji na ranczu.
– Wie pan, mój mąż to jest człowiek, który nigdy od nikogo nic nie pożyczał. Sam sobie ze wszystkim radził, do wszystkiego sam doszedł. Mówi teraz, że będzie wszystkim zwracał pieniądze. Prosi, bym zapisała każdą złotówkę, każdą podarowaną bułkę. Bo on to będzie wszystko zwracał – uśmiecha się współwłaścicielka Wild West Ranch.
„Zwierzęta to nasi przyjaciele, rodzina”
W Internecie założona została zbiórka na odbudowę rancza. Początkowo zakładano cel 45 tys. zł. Dziś jest już powyżej 50 tysięcy, a wpłaty wciąż spływają.
Wygląda na to, że historia – za sprawą wielu ludzi – będzie miała happy end.
Dlaczego Adam nazywany jest Szeryfem?
– Mamy ranczo, mój mąż jest takim kowbojem. Nawet ślub mieliśmy w stylu kowbojskim – uśmiecha się Beata. – To pani jest zastępcą Szeryfa? Szeryfową? – dociekam. – Żoną Szeryfa. Jestem dla niego opoką, łagodzę wszystkie stresy i nerwy.
– Zwierzęta to nasze życie. To nasi przyjaciele, rodzina. U nas konie nigdy nie są sprzedawane. Nawet jak są stare, nigdy nie oddajemy ich na rzeź. Dożywają starości, a później odchodzą tu na miejscu. I wie pan co, tu nie chodzi tylko o zwierzęta. Mój mąż taki jest. Kocha wszystkich i wszystko. Jest otwartą i szczerą osobą – podsumowuje pani Beata.
Dziękuję, że są na świecie tacy wspaniali ludzie. Szybkiego powrotu do zdrowia!