Nie tylko nie umarł, ale wciąż daje czadu
– Kuśtykający półinwalida, tak niedawno określił siebie Phil Collins. Czyżby chciał przygotować publiczność na najnowszą trasę koncertową „Jeszcze nie umarłem”? Gdy 12 czerwca w kolońskiej hali Lanxess wśród siedemnastu tysięcy fanów wypatrywałem znanej wszystkim łysiny, na scenę wolno, o lasce wszedł zgarbiony dziadunio. Zobaczyć energetycznego idola młodzieńczych lat w takim stanie – to był cios.
40 lat koncertowania odbiło się na zdrowiu Anglika. Nie słyszy dobrze na lewe ucho, nie ma czucia w palcach lewej ręki, a jest przecież mańkutem. Cierpi też na niedowład stopy. Mimo licznych operacji nie może utrzymać pałeczki do perkusji. W 2010 roku tak bardzo chciał nagrać płytę, że przykleił ją sobie do dłoni. Zagrał wtedy po raz ostatni.
Nie był w stanie już dalej pracować. Nie wiedział, co zrobić z nadmiarem wolnego czasu. Trzecia żona wniosła o rozwód i wyprowadziła się z dwójką jego synów za ocean. Phil zaczął pić. Po dwóch latach, jak to ujął: „zakrapianego tańca ze śmiercią”, wylądował w szpitalu z ostrym zapaleniem trzustki. W końcu się otrząsnął. Przygotował autobiografię i trasę „Jeszcze nie umarłem”.
4 czerwca br. zagrał pierwszy koncert w rodzinnym Londynie, ale po kolejnym udanym występie przewrócił się w pokoju hotelowym. Uderzył głową w krzesło. Przez ranę na czole odwołał koncerty 8 i 9 czerwca. Mimo to pokazał determinację – do trzech zaplanowanych w Kolonii występów dołożył jeszcze dwa.
Czytaj więcej na: rokor1.pl
Autor tekstu: Patryk K. Urbaniak, Tygodnik “Angora” nr 27/2017
www.angora.com.pl
Phill dziękujemy za wszystkie wzruszenia, których dostarczałeś nam przez tyle lat. Życzymy ci dużo zdrowia i … kolejnej trasy koncertowej!!!
Ile on właściwie ma lat?