fbpx

Bracia Wanatowie: połączył ich maraton

Wacka i Wojtka łączy sporo: obaj urodzili się w czerwcu, obaj są pasjonatami biegania, obaj startują w maratonach, obaj po ojcu noszą to samo nazwisko Wanat. Przez 40 lat nie wiedzieli jednak o swoim istnieniu. Jak się odnaleźli? Dzięki bieganiu, oczywiście.

Wacław i Wojciech Wanatowie – bracia, którzy po 40 latach odnaleźli się dzięki pasji do biegania i przygotowaniom do maratonu.

Obaj urodzili się w czerwcu. Tyle że Wacek w 1946 roku we Wrocławiu, a Wojtek 20 lat później w Warszawie. Obaj są maratończykami. Ale Wojtek przebiegł Maraton Warszawski, gdy miał lat 14, a Wacek zadebiutował we Wrocławiu w wieku 63 lat. Zresztą podczas biegu, w którym Wojtek był pacemakerem. Pół roku wcześniej, gdy spotkali się pierwszy raz w życiu, Wojtek rozpisał Wackowi plan przygotowań do tego biegu. Obaj wtedy nie wiedzieli jeszcze, że są braćmi.

Wacek Wanat skończył 8 czerwca 68 lat. W dniu urodzin przebiegł Półmaraton Jurajski. Trudny, bo górski, i w 30-stopniowym upale. Dzień wcześniej przebiegł górami z Polski do Czech, w półmaratonie Kietrz & Rohov. Nadrabiał zaległości, bo tydzień wcześniej nie biegał w zawodach. Był na weselu syna Wieśka Panejki, przyjaciela maratończyka, taty Kasi Panejko-Wanat, mistrzyni Polski w biegach na orientację i teścia Wojtka Wanata – brata Wacka. Balowali do rana, ale zamiast na poprawiny, umówili się na 10 km. Taki rozruch po baletach.

Wacek w czasie 5 lat swojej kariery sportowej wyrósł na idola dolnośląskich biegaczy. Zawsze uśmiechnięty i życzliwy, no i dokonuje rzeczy niemożliwych. Z roku na rok biega coraz szybciej i więcej. Przyjaciele żartują, że nadrabia straconych 60 lat bez biegania i dopiero się rozkręca. I pewnie po 70. pokaże, na co go stać.

W tym roku przebiegł już 5 półmaratonów i 5 maratonów. W Rzymie, Krakowie, Dreźnie, Pradze i w Lipsku, gdzie spełnił marzenie i zszedł poniżej 3:45. Na bieg zdecydował się w ostatniej chwili; hotele były pozajmowane, więc kimnął się na podłodze u znajomych. „Pół nocy nie przespałem, bo na ulicy hałasy i pijacy. Wstałem strasznie obolały. Teraz znajomi upierają się, że oprócz 3 lodów czekoladowych, które zjadam zawsze w przeddzień maratonu, muszę jeszcze spać na podłodze” – śmieje się Wacek.

Plan na pierwszą połowę roku wykonał z nawiązką. Dlatego nie zmartwił się specjalnie, gdy przechodził przez jezdnię, czytał SMS-a, potknął się, przewrócił, skręcił kolano i naderwał mięsień. Przez rehabilitację i zakaz biegania nie mógł wystartować na 12 km w Strzegomiu i na dychę w Smolcu. A szkoda, bo pierwszy raz miał pobiec 2 razy w jednym dniu.

Ale pozostał „twarzą” i starterem Smoleckiej Za-Dyszki. Organizatorzy chcieli na jego przykładzie pokazać, jakich wyczynów można dokonywać w starszym wieku. Bo przebiegł już 36 maratonów i 29 półmaratonów. W ubiegłym roku zaliczył ich po jedenaście. Jesienią pokonywał królewski dystans prawie co tydzień: Krynica, Wrocław, Warszawa, Poznań, Frankfurt, Florencja, a gdy miał „przerwę”, biegał półmaratony.

Wacek kocha to swoje bieganie, bo dzięki niemu jego emerytura jest pełna wyzwań, przygód. Zyskał setki przyjaciół biegaczy i czuje się jak młody bóg. Ma zresztą boską, niepowtarzalną technikę biegu, niewiele brzydszą od stylu Pauli Radcliffe. Jego charakterystyczną, przygarbioną sylwetkę, z plecaczkiem, rozpoznają już biegacze w całej Polsce. „Tłumaczę, że specjalnie przyjmuję taką opływową sylwetkę, by zmniejszyć opór powietrza. I już chyba za późno na zmianę stylu” – śmieje się Wacek.

Jest już doświadczonym biegaczem, choć kiedy po pierwszym biegu spuchły mu stopy, a ortopeda postawił oryginalną diagnozę: „Nogi stare, to spuchły”, zaprotestował: „Stary to jestem wiekiem, ale nogi mam młode, bo dopiero zacząłem biegać”.

„Biec do końca”

Taki tytuł ma blog Wojtka Wanata. Ten o radości biegania. Bo ten o uzależnieniu od narkotyków i profilaktyce uzależnień nazywa się „Kieszenie pełne czereśni”. No i za chwilę będzie trzeci – o problemach okolic Milanówka, bo Wojtkowi zaproponowano kandydowanie na radnego.

Trudno go nie zauważyć, przecież pracuje w szkołach, ośrodkach socjoterapii. I na ulicy. „Zaczepia” trudne dzieciaki, gada z nimi o życiu i sprytnie motywuje, żeby biegli do przodu. Jak pacemaker życiowych maratończyków.

Jest streetworkerem, kończy też pisać czwartą książkę. A właściwie drugą. Bo te trzy to kolejne, poszerzane wersje „Odlotu donikąd” – opowieści o narkotykach i narkomanii. Niestety, wciąż ma o czym pisać. Tak jak druga książka Wojtka, reportaż z własnego życia, do dziś jest aktualna. Ma tytuł „Rok w Monarze”.

Wojtek ma 48 lat. Kiedy kończył 45, jego żona zorganizowała dla niego urodzinowy bieg na dystansie 45 km. Przypominał sobie wtedy urodziny sprzed lat. Napisał: „Trzydzieste piąte? Nie pamiętam. Jak znam życie, byłem naćpany. Trzydzieste – impreza w Blues Barze, która kończyła się w parku Ujazdowskim wspólnym rozpijaniem jakiejś beczułki piwa”. A wcześniej?

Rok 1990. Wojtek, student V roku chemii na uniwersytecie, dostaje nauczycielską fuchę w społecznym liceum. „Szybko wsiąkłem w szkołę. Rok później zostałem wychowawcą, po dwóch latach wicedyrektorem” – opowiada.

Uczy chemii, fizyki, przysposobienia obronnego, dostaje etat w kolejnej szkole i w Ośrodku Socjoterapii. Zajmuje się uzależnieniami. Dzieciakom pomaga, ale przestaje sobie radzić sam ze sobą. Wpada kolejno: w pracoholizm, alkoholizm i narkotyki.

Ale biega. „Robiłem wtedy fajne rzeczy w życiu, ale tego nie widziałem. Byłem niezadowolony z siebie i nie potrafiłem budować relacji z ludźmi – wspomina tamten czas Wojtek. – Potrafiłem wstać o 5 rano, biegać przez 2 godziny, potem jadłem pseudośniadanie i o wpół do dziewiątej byłem w szkole, a potem w drugiej. O 14 jadłem coś konkretnego, a o szóstej, po robocie, szedłem do knajpy. Piłem, popalałem trawę, a rano wstawałem pobiegać. I tak się to kręciło”.

Tyle że to był bieg donikąd. Z przystankiem na życiówkę. Bo w 1995 znów, po 13 latach przerwy, zdecydował się pobiec w Maratonie Warszawskim. Dwa dni wcześniej zabalował, wypił flaszkę i kilka piw. Poszedł po zaświadczenie, że może startować. Pani doktor zmierzyła mu ciśnienie. „Masz chłopie zdrowie!” – stwierdziła przerażona. Ale zgodę wydała. „Nie byłem przygotowany, ale pobiegłem w czasie 3.01.28 i zająłem dokładnie setne miejsce. I jeszcze byłem wściekły na te półtorej minuty, których zabrakło mi do złamania trzech godzin” – wspomina.

Stwierdził, że jest niezniszczalny. Dalej pił, palił, imprezował. I trenował. Po roku znów wystartował w maratonie, złamał trójkę (2.56.13), potem podpisał umowę na książkę o uzależnieniach. Pełnia szczęścia. Miesiąc później… zaczął brać heroinę. I nadal biegał. Najczęściej za towarem. „Zupełnie się pogubiłem. Po kolei traciłem wszystko, co ważne: pracę, przyjaciół. Życie osuwało mi się spod nóg”.

W 2002 roku trafił do ośrodka Monaru w Głoskowie. „Ważyłem 63 kilo. Dla maratończyka to nawet niezła waga, ale ja byłem wyniszczony, nawet nie ze względu na chemikalia, lecz straceńczy tryb życia”.

Na początku terapii nie był w stanie przebiec nawet 400 m pod kotłownię. Ale już po pół roku 20 razy w ciągu godziny pokonywał ten dystans z taczkami pełnymi węgla. Znów zaczął trenować. Pierwszym miejscem, do którego skierował się po wyjściu z ośrodka, był start maratonu. Gdy dzień po biegu leżał padnięty w domu, jego mama pod drzwiami zastała Kasię, dziewczynę młodszą od niego o 18 lat, którą poznał w Głoskowie. Wtedy zaczął się ich bieg przez życie, który trwa do dziś. Także dosłownie. Kolejne maratony biegali już razem. Kasia z życiówką poniżej 3 godzin.

Wojtek przez jakiś czas pracował przy organizacji Maratonu Warszawskiego – odpowiadał za kontakty z zawodnikami, pisał o jego historii. W 2006 r. wzięli z Kasią ślub. Wesele urządzili w miasteczku biegaczy, a rano w sukni ślubnej i garniturze przebiegli maraton. Obok nich biegł tato Kasi i uczeń z Głoskowa, którego Wojtek wyciągał z piekła.

Jestem Wanat. Ja też

Jakieś 12 lat temu zbliżający się do sześćdziesiątki Wacek odwiedził córkę, która studiowała w Kolonii. Akurat przez miasto biegł maraton. Wacek we Wrocławiu co rok przeklinał biegaczy, przez których w jedną z niedziel nie mógł przejechać przez miasto. Tym razem patrzył jak zaczarowany. „Przyglądałem się tym biegnącym dziadkom z podziwem i zamarzyłem, że też bym tak chciał”.

Odtąd myśl o maratonie krążyła mu po głowie. Dosyć długo. Zbierał się w sobie 7 lat. Na początku 2009 r. wyciął z gazety artykuł, że we Wrocławiu ma wystartować program dla amatorów w wieku wszelakim „I Ty możesz zostać maratończykiem”.

„A ja nie byłem zupełnie zielony w sporcie, bo od 15 lat wynajmujemy z przyjaciółmi salę gimnastyczną, na której spotykaliśmy się na suchej zaprawie przed nartami, która zamieniła się w mecze koszykówki. I kiedyś na koszu pokazałem kolegom wycinek i powiedziałem, że za pół roku przebiegnę maraton. Pukali się w głowę, a ktoś mi powiedział, że zna takiego życzliwego maratończyka, Wieśka Panejkę, który mógłby mi poradzić, jak tego dokonać”.

Wacek zadzwonił, a Wiesiek od razu się zgodził: „Jasne, możemy razem biegać”. I dodał, że jego zięć, również biegacz, też nazywa się Wanat. I jak przyjadą z żoną Kasią na Wielkanoc, to zaprasza na wspólne bieganie.

Była Wielka Sobota, Wacek przybiegł do Wieśka. To był może dziesiąty trening w jego życiu, ale pierwszy w prawdziwych butach, oryginałach Nike, a nie „firmówkach” z Tesco. Wacek, który skwitował tę zbieżności nazwisk stwierdzeniem, że Wanatów, może nie jak Kowalskich, ale jednak nie brakuje, założył jednak na tę okazję koszulkę z nazwiskiem. Żona dostała kiedyś taką w prezencie, ale za dużą.

„Wacek Wanat „– przedstawił się młodszemu o 20 lat gościowi. „Wojtek Wanat – uśmiechnął się 42-latek w odpowiedzi. – Mój ojciec też miał na imię Wacław” – dodał, kiedy zbierali się do biegania. „Mój też” – rzucił w drzwiach Wacek. Ale Wojtek nie dosłyszał.

Pobiegli Doliną Baryczy, 20 kilosów. Ale wracać musieli szosą, bo Wacek ledwie biegł. Ból był nie do zniesienia, noga nad piętą zakrwawiona. Pani sprzedała mu fatalne buty – za małe, niedopasowane, dobre do obcierania ścięgien Achillesa. „Kiedy Wojtek się dowiedział, że biegamy z Wieśkiem sześć razy w tygodniu po kilkanaście kilometrów, opieprzył nas, że przesadzamy, i zapowiedział, że przygotują z Kasią rozpiskę treningową, żebyśmy dobrze przebiegli maraton” – wspomina Wacek. W ten sposób Wojtek został trenerem Wacka.

Umówili się na zawody w Jelczu, które miały być debiutem Wacka. Ale nie przyjechał. Nie miał w czym biegać, sklep wciąż rozpatrywał reklamację.

„Ale ta historia nie dawała mi spokoju. Kiedy opowiedziałem mamie o naszym spotkaniu, powiedziała, że 40 lat temu przyszedł do nas młody chłopak, który powiedział, że ma na imię Wacek i jest synem Wacława – wspomina Wojtek. – Coś mnie tknęło. Kiedy w czerwcu dowiedziałem się, że Wacek jest u teścia, poprosiłem, żeby zapytali go o imię mamy i kiedy odpowiedział, poprosiłem go do telefonu”.

Podejrzewając, że są braćmi, obaj poczuli drapanie w gardle. Umówili się na spotkanie całych rodzin. Na maratonie oczywiście. Gdy Wojtek dzwonił, Wacek już wiedział, że będzie rozmawiał z bratem. Po śmierci mamy z papierów zorientował się, że jego ojciec urodził się w 1913 roku i po cichu dowiedział się, że Wojtka też.

„Ale nie wyrywałem się, bo musiałem sobie to wszystko poukładać. To nie takie proste dowiedzieć się w wieku 63 lat całej prawdy o ojcu i tego, że ma się brata, a nawet trzech” – tłumaczy Wacek. Bo okazało się, że oprócz Wojtka ma jeszcze dwóch braci. I to starszych.

„Był nawet plan, że się wszyscy spotkamy na maratonie w Poznaniu, ale się nie udało i na razie widziałem tylko ich zdjęcia. Kto wie, może kiedyś się spotkamy. Wiem tylko, że oni nie biegają” – śmieje się Wacław Wanat.

„Mój brat to niezwykle wartościowy i wrażliwy facet. Aż dziw, że sobie radzi w dzisiejszych czasach, w których tak dobrzy ludzie nie mają łatwego życia – uważa Wojtek. – Ale spotkanie z nim było dla mnie trudne ze względu na tatę. Bo w jaki sposób miałem mu o nim opowiedzieć? Byłem z ojcem do ostatnich chwil jego życia, a Wacek właściwie nigdy go nie poznał. Cóż, muszę się pogodzić z tym, że ojciec nie był kryształowy. No i że był… bardzo kochliwy”.

Spotkanie na maratonie

Przed maratonem we Wrocławiu Wojtek najpierw poszedł z Wackiem pobiegać. Kazał mu robić przebieżki, żeby poczuł rytm. A potem, gdy dwie rodziny Wanatów „ładowały węglowodany”, długo patrzyli sobie w oczy. Później Wacek usłyszał historię swojego ojca…

Wacław Wanat, rocznik 1913. W czasie I wojny światowej wywieziony z rodziną do Kazachstanu. Żołnierz w kampanii wrześniowej 1939 roku, więzień obozu jenieckiego, potem w partyzantce Armii Krajowej. Jeszcze w czasie wojny zakochał się, ożenił i urodziło mu się dwoje dzieci: Andrzej i Janusz, dziś emeryci, zawodowy żołnierz i górnik. Po wojnie władza ludowa skazała Wacława na karę śmierci. Za to AK.

W 1945 roku poznał młodziutką Ślązaczkę. Miał z Franciszką romans. Ale zniknął, a w 1946 roku urodził się Wacek. Ponoć mieszkał z rodziną w Poznaniu. Ale jej też znów gdzieś uciekł. W 1947 roku został posłem ZSL na sejm I kadencji – z tego okręgu, co Józef Cyrankiewicz. I dostał za to drugą karę śmierci. Tym razem od AK. Cudem jej uniknął. Znów się zakochał – urodziła się Grażyna. I znów ożenił. W 1966 roku urodził się Wojtek. „Tata bał się kontaktów ze swoimi miłościami. Tak jak alkoholik unika alkoholu, on starał się już nie zepsuć naszego domu” – opowiada jego najmłodszy syn.

Wacek do 12. roku życia nosił inne nazwisko. Mama wychowywała go sama, mówiła, że ojciec nie żyje. Gdy startował do technikum, zobaczył w metryce urodzenia, że nazywa się Wanat. Matka przyznała, że ojciec chciał, by nosił jego nazwisko.

Gdy miał 25 lat, żonę, córkę, pracował i studiował na politechnice, mama powiedziała, że ojciec mieszka w Warszawie. Pomyślał, że chciałby zobaczyć, jak wygląda. Pojechał do niego. Ojciec miał naradę, ale zaprosił syna do domu.

„Otworzyła mi kobieta, w pokoju obok bawił się jakiś chłopiec. Dziś wiem, że to był 5-letni Wojtek. Powiedziałem, że nazywam się Wacław Wanat i przyszedłem do ojca – wspomina maratończyk. – Porozmawialiśmy godzinę, już nawet nie pamiętam o czym, taki byłem speszony. Powiedział, że jedzie do sanatorium do Polanicy, wysiądzie we Wrocławiu i przyjdzie do swojego wnuka. Ale nigdy więcej go nie zobaczyłem. Pomyślałem, że nie jest mi do niczego potrzebny, bo i tak nigdy nie miałem ojca”. Ale brat maratończyk to już zupełnie inna sprawa…

Wojtek Wanat

Maratończyk, który zawraca dzieciaki z biegu donikąd. Urodzony 4 czerwca 1966 roku. Z wykształcenia chemik. Pracuje jako pedagog, nauczyciel i terapeuta. Napisał cztery książki o narkotykach i narkomanii.

Maratończyk, aktualny mistrz Polski w długodystansowych biegach na orientację. W 1980 roku jako 14-latek wystartował w II Maratonie Warszawskim – przebiegł go w 5 godzin 12 minut. Piętnaście lat później zszedł poniżej 3 godzin. Ma na koncie ponad 50 maratonów i długodystansowych biegów na orientację.

„W tle wszystkiego, co pięknego i dramatycznego wydarzyło się w moim życiu, zawsze było bieganie” – mówi mieszkaniec Milanówka, mąż Katarzyny, 18-krotnej maratonki i mistrzyni Polski w biegach na orientację oraz tato 8-letniej Wisi i 5-letniego Wita. No i brat Wacka Wanata.

Wacek Wanat

68-letni maratończyk, który dopiero się „rozkręca”. Urodzony 8 czerwca 1946 roku. Z wykształcenia inżynier budownictwa. Pracował w wielu wrocławskich firmach i przez kilkanaście lat był właścicielem własnej, zajmującej się montażem posadzek. Od 3 lat jest na emeryturze.

Maratończyk (razy 36) reprezentujący barwy Pro-Run Wrocław, z debiutem 3.56.57 w Maratonie Wrocław (2009) i życiówką 3.44.35 w Maratonie Lipsk (2014).

„Kiedy moja rodzina zobaczyła, w jakim stanie wpadam na metę w debiutanckim biegu na 10 mil w Kątach Wrocławskich, myślała, że umieram. A ja właśnie wtedy zrozumiałem, że odnalazłem pasję swojego życia” – mówi mieszkaniec Wrocławia, mąż Urszuli, tato Magdy i Adama, dziadek ośmioletniego Juliana i prawie trzyletniej Helenki. No i brat Wojtka Wanata.

 

Autor: Jacek Antczak

Źródło: http://www.runners-world.pl

Dodaj komentarz