Sołtys z Podlasia zaprasza na wieś. Oferuje część swojej działki i pracę
Myślisz czasem o porzuceniu codziennego zgiełku i rozpoczęciu nowego życia na Podlasiu? W niewielkiej, malowniczej wsi, gdzie na stałe mieszka zaledwie trójka ludzi, sołtys Leszek Skrodzki zaprasza wszystkich, którzy chcą zbliżyć się do natury. Proponuje nie tylko część swojego terenu, ale też możliwość znalezienia stałej pracy, wierząc, że dawną świetność tego miejsca wciąż da się przywrócić.
—Kiedyś w tej wiosce mieszkało 200 osób. To była prawdziwa wspólnota. Było tu 100 krów, 40 koni, około 200 owiec. Wioska żyła swoim rytmem. Można by to odbudować — wspomina sołtys Leszek Skrodzki.
Skrodzki, pamiętając lepsze czasy, zdecydował się ogłosić w mediach, że odda do dyspozycji część swojej ziemi dla tych, którzy zdecydują się na przeprowadzkę. Dla chętnych oferuje nawet odbiór z dworca w Białymstoku i oprowadzenie po okolicy, aby lepiej poznać uroki regionu.
W ramach oferty sołtys proponuje wynajem ziemi na niewielkich działkach – na początek około 10 arów, a w razie potrzeby możliwość rozszerzenia, przy symbolicznej miesięcznej opłacie. Najważniejsze jednak, by nowi mieszkańcy wnieśli do wsi coś wartościowego – od pasji do rolnictwa, przez ogrodnictwo, aż po rękodzieło czy działalność artystyczną.
— Wpadłem na pomysł, że jeśli znalazłyby się odpowiednie osoby, to mógłbym wydzierżawić im ziemię. Na przykład 10 arów na początek, bez podziału na mniejsze działki. Oczywiście nie za darmo, ale jakaś symboliczna opłata, na przykład 100 zł miesięcznie za 1000 metrów kwadratowych, mogłaby być rozsądnym rozwiązaniem. Jeśli ktoś chciałby więcej, na przykład 20 arów, to wtedy odpowiednio więcej, to znaczy 200 zł miesięcznie — jeden z trzech mieszkańców wioski.
Dodatkowo sołtys oferuje wynajem działek przy istniejących budynkach, które mimo upływu lat czekają na nowego lokatora – może ktoś odnajdzie w nich swój potencjał, angażując się w pracę na roli, ogrodnictwo czy hodowlę zwierząt. Do dyspozycji pozostają także łąki, a bogata flora regionu oraz tradycyjne rzemiosła, które dają wiele możliwości rozwoju.
— Jeśli ktoś chciałby osiedlić się w jednym z tych domów, które wciąż stoją we wsi, a jest ich jeszcze kilka, i chciałby zająć się rolnictwem, ogrodnictwem czy po prostu pracą na ziemi, to mogę wydzierżawić mu ziemię. Mam także łąki, więc jeśli ktoś miałby kozy, owce czy krowy, to chętnie je udostępnię, żeby mógł zbierać siano i trawę na paszę — opowiada.
Sam Leszek Skrodzki nie pozostaje bierny – tworzy drewniane rzeźby oraz uprawia topinambur, przy którego zbiorach może zatrudnić nowego współmieszkańca, oferując godziwe wynagrodzenie, sięgające 300–400 zł dziennie.
— Trzeba po prostu znaleźć dla siebie odpowiednią niszę i w coś fajnego się wstrzelić — dodaje.
Nie wszystko jednak układa się idealnie. W okolicy wciąż można znaleźć opuszczone domy z czasów powojennych, które od lat czekają na swoje odrodzenie. Problemy związane z dziedziczeniem i brakiem inicjatywy ze strony lokalnych władz sprawiają, że wiele budynków leży nieużytkowanych, co budzi frustrację sołtysa.
— W całej wsi stoją opuszczone domy pamiętające jeszcze czasy powojenne. Próbowałem interweniować w tej sprawie, żeby coś z tym zrobić, ale gmina nie jest zainteresowana. Tymczasem niektóre budynki stoją niezamieszkane od 30-40 lat. Formalnie należą do pradziadków lub dziadków, których potomkowie już dawno poumierali. To ogromne marnotrawstwo — opowiada Pan Leszek.
Skrodzki uważa, że wprowadzenie obowiązkowego podatku za zaległe opłaty spadkowe mogłoby zmusić spadkobierców do podjęcia decyzji o zagospodarowaniu nieruchomości. Podkreśla również, że zasiedzenie powinno pozwolić na przejęcie opuszczonych budynków przez chętnych do ich odnowienia.
— Gdyby spadkobiercy musieli zapłacić podatek za kilka lat wstecz, to może szybciej zaczęliby się zastanawiać, co zrobić z nieruchomościami. W końcu jest coś takiego jak zasiedzenie, jeśli budynek stoi opuszczony, to powinien przejść na własność tych, którzy chcą go wykorzystać — sugeruje sołtys.
Opowiada, że niektóre domy upadają już pod ciężarem historii. Raz na jakiś czas przyjeżdżają potomkowie ich właścicieli i wspominają, że „to dom ich dziadka”.
Dodatkowym wyzwaniem jest położenie wsi – odcięta od głównych szlaków komunikacyjnych, z ograniczonym dostępem do asfaltowych dróg. Znany „most widmo” budzi zdumienie mieszkańców, którzy obawiają się, że jego ewentualne zawalenie mogłoby całkowicie odizolować wieś. Na terenie przechodzi również mur graniczny oddzielający Polskę od Białorusi, co dodatkowo komplikuje sytuację, choć ma też swoje historyczne uzasadnienie.
— To miejsce to fragment polskiej Grodzieńszczyzny, który cudem wrócił do Polski 25 maja 1948 roku. W tamtym czasie chodziło głównie o wyprostowanie granicy i jej lepsze zabezpieczenie. Pilnowanie granicy na wzgórzach było trudne, dlatego postanowiono oprzeć ją na naturalnej barierze – rzece. Rosjanie ustalili, że połowa rzeki należy do nas, a połowa do nich, i tak przez wiele lat nikt jej nie przekraczał — opowiada sołtys.
W ostatnich latach sytuację dodatkowo skomplikowały napięcia na arenie międzynarodowej, czego efektem były problemy migracyjne. Obecność wojsk oraz graniczny mur budują poczucie bezpieczeństwa, choć jednocześnie przypominają o zamknięciu regionu. Mimo to niektórzy dostrzegają w tej sytuacji niecodzienny element atrakcyjności.
— Dopiero w ostatnich latach, gdy Łukaszenka nie dogadał się ani z nami, ani z Unią Europejską, zaczęły się problemy migracyjne. To było coś zupełnie nowego dla naszej okolicy, bo wcześniej nikt tu nie słyszał o migracji. Teraz jednak sytuacja jest stabilna: mamy tu wojsko, a na mojej wysokości zaczyna się mur graniczny, który zapewnia bezpieczeństwo. Trochę straszy, ale może ktoś uzna to za atrakcję – tę fanaberię rządzących — dodaje Leszek Skrodzki.
Krytycznie podchodzi również do polityki wschodniej, która – według niego – zbytnio skupia się na kwestiach bezpieczeństwa i propagandzie, zapominając o potrzebach lokalnej społeczności. Kiedyś granica była otwarta, a przejścia umożliwiały swobodny przepływ turystów, dziś jednak wszystko zdaje się zamknięte.
— Niestety, na wschodzie wielu skupia się wyłącznie na bezpieczeństwie, murach i propagandzie, a zapominają o mieszkańcach. Kiedyś było tu przejście graniczne, można było podróżować, przyjeżdżali turyści. Teraz wszystko jest zamknięte, a otwarcie granicy wydaje się nierealne. Czasem mam wrażenie, że ktoś celowo działa na naszą szkodę, jakbyśmy żyli w jakiejś strefie demarkacyjnej. Zamiast budować mosty, tworzy się bariery, jakby szykowano się na wojnę, zamiast myśleć o przyszłości tych ziem — opowiada.
Mimo historycznej izolacji, wieś może poszczycić się nowoczesnym światłowodowym internetem, co stanowi dodatkowy atut dla przyszłych mieszkańców. Sołtys apeluje, aby decyzje o przeprowadzce nie były pochopne – każdy zainteresowany powinien najpierw osobiście odwiedzić Ozierany Małe, poczuć ich klimat i przekonać się, czy to miejsce odpowiada jego oczekiwaniom. Dla gości przygotował ofertę pobytu w swojej agroturystyce Ozierański Raj „Pod rzeźbami”, a osoby zainteresowane mają się zgłaszać bezpośrednio do niego. Już teraz odnotowuje kilka telefonów od „miastowych”, pragnących odnaleźć spokój na wsi.
— Ale zanim ktoś podejmie decyzję o osiedleniu się tutaj, najpierw powinien przyjechać, zobaczyć, poczuć atmosferę i przekonać się, czy to jest właśnie to. Nie można działać na hura, takie podejście prowadzi donikąd. Nawet wojny nie wywołuje się bez strategii, a co dopiero tak poważnej decyzji, jak osiedlenie się na stałe. Każdy krok musi być przemyślany i świadomy — podkreśla sołtys.