Jolanta Kałużna utula odrzucone maluchy
Ta historia zaczyna się przed laty, gdy Jolanta Kałużna, psycholog, zawodowa wychowawczyni dzieci, została wolontariuszką w łódzkim ośrodku dla narkomanów. Zaczynając pracę, wierzyła jeszcze, że wyrwanie uzależnionych z domów i półtoraroczny kurs terapii wystarczą, żeby dzieciaki z Monaru stanęły na nogi. Dawała z siebie wszystko. Ale się pomyliła. Nastolatki, wracając pod stary adres, kolejno wpadały w sieci amfetaminy, leków, mety.
Jolanta zrozumiała, że trzeba stworzyć miejsce, w którym porzucone przez biologicznych, w czekaniu na adopcyjnych dostaną szansę na dotyk, który trwa dłużej niż przewinięcie i nakarmienie.
Ciało zapamiętuje porzucenie. Niedotykane przez pierwsze najważniejsze miesiące wyrasta w próżnię. Bez innych, bo zawiedli, bez uczuć, bo nikt na nie nie odpowiadał. A jeśli potem ktoś próbuje dotykać, ciało kuli się w lęku.
Wioska porzuconych. Miejsce do tulenia i lulania dzieci i oparcie dla rodziców adopcyjnych. W 2012 r., kiedy weszły w życie nowe przepisy, Jolanta Kałużna poczuła, że taka wioska ma szansę powstać. Powiązała wszystko: swoje metody pracy i projekt miejsca, które miało nie przypominać szpitala czy bidula. Przez sześć tygodni, czyli czas dany biologicznym, by zmienili zdanie, trójka stałych opiekunów tuliłaby odrzuconych. Jeśli biologiczni wróciliby po dziecko, pomógłby im doświadczony psychoterapeuta. Jeśli nie, wsparcie dostaliby adopcyjni, którzy mieliby spotykać się z psychologiem nie tylko przed przysposobieniem, ale też przez kolejne lata po adopcji.
Na początku października 2016 r. Jolanta Kałużna wrzuciła w sieć informację: „Tulimy i lulamy 20 dzieci, w wieku od 3 dni do roczku”. Na jedno dziecko miały przypaść trzy, cztery osoby. Jak w domu: mama, tata, dziadkowie. Zgłosiło się wiele osób chętnych do tulenia: pedagodzy, pielęgniarki, terapeuci i prawie 80 wolontariuszy, z których wspólnie z zarządem fundacji wybrała dwadzieścioro.
Pierwszy tulony miał tydzień. Urodził się w dzień oficjalnego otwarcia wioski Tuli Luli. Biologiczna wiedziała, gdzie go oddaje. Nikt jej nie oceniał. Była spokojna, a tulony płakał.
Nie zdążył zwątpić, że jego wołanie ma sens, bo przez ponad tydzień był jedyny i wszyscy wolontariusze od tulenia skupili się na nim. Uczyli się rozróżniać, niczym dialekt, odmiany jego płaczu. Karmili, bujali, masowali, dotykali, patrzyli w oczy i mówili. W sali doświadczania świata wirowały dla niego kolorowe podwieszane światła, płynęła woda i pachniały wyciszające olejki. Kiedy zasypiał w pokoju z kolorową tapetą i miękkim kocem z masującymi wypustkami, przy łóżku cicho pracował nawilżacz powietrza. Każde sapnięcie tulonego wyłapywała elektryczna niania – a ktoś słuchał. Jak w prawdziwym domu.
Źródło: polityka.pl
Foto: Stanisław Ciok/Polityka