Nie szukaj szczęścia ze wszelką cenę – okazuje się, że istnieje optymalny poziom radości, którego przekroczenie może być niezdrowe
Niemal 70 proc. Polaków uważa się za zadowolonych z życia – wynika z badań przeprowadzonych w zeszłym roku przez CBOS. Poziom naszej satysfakcji wzrósł w latach 1994–2007 i od tamtej pory utrzymuje się mniej więcej na stałym poziomie. To, że podążanie za szczęściem jest dla nas ważne, widać choćby po półkach księgarń. Jeśli na stronie Merlin.pl wpiszemy do wyszukiwarki słowo „szczęście”, otrzymamy listę niemal 300 poradników. A to i tak nic w porównaniu z obsesją, która opanowała Amerykę.
W 2008 roku w Stanach Zjednoczonych opublikowano aż 4 tys. książek o tym, jak znaleźć szczęście. Jak pisze w jednej z nich Darrin McMahon („The Science of Subjective Well-Being”), profesor historii na Florida State University: „Nigdy wcześniej tak wielu mężczyzn i kobiet nie wierzyło z niekwestionowaną pewnością, że powinni być szczęśliwi”. Najnowsze eksperymenty wykazują jednak, że po pierwsze istnieje optymalny poziom szczęścia, którego przekroczenie może być niezdrowe. A po drugie samo dążenie do radości może mieć negatywne konsekwencje!
Boska kara
Przekonanie, że szczęście jest czymś dla ludzi naturalnym, to stosunkowo nowe zjawisko. Greccy filozofowie, którzy w starożytności ukuli pojęcie eudaimonii (dobrej fortuny), nie zapominali, że słowo to składa się z dwóch członów: eu – dobry i daimon – bóstwo, demon. Te demony mogły w każdej chwili obrócić się przeciwko nam, choćbyśmy nie wiem jak starali się dogonić szczęście. Arystoteles, który uważał, że eudaimonia jest rezultatem cnotliwego, godnego życia, przestrzegał przed paradoksem szczęścia: im bardziej jesteśmy zadowoleni z naszej egzystencji, tym bardziej cierpimy na myśl o śmierci. W średniowieczu szczęście zeszło na drugi plan – przynajmniej to ziemskie: dobrzy chrześcijanie mieli oczekiwać prawdziwej radości dopiero w raju. Pogoń za szczęściem była dla chrześcijańskich filozofów czymś w rodzaju boskiej kary – przypomnieniem, że zostaliśmy wygnani z Edenu i że bez Stwórcy nie jesteśmy w stanie doznać pełnej satysfakcji. Dopiero oświecenie przyniosło przekonanie, że zadowolenie z życia jest czymś naturalnym, co się nam należy.
Jak pisze Darrin McMahon, miało to jednak i negatywne skutki. W średniowieczu, jeśli ktoś nie czuł się szczególnie radośnie, wiedział, że to normalne. W oświeceniu, tak jak i dziś, brak zadowolenia z życia stał się czerwoną flagą. Czujemy się winni, jeśli nie potrafimy być ultraszczęśliwi. Tym bardziej że zewsząd bombardują nas nie tylko rady, jak osiągnąć radość życia w 28 dni, ale i doniesienia naukowe, że szczęście prócz tego, że jest przyjemne, ma również bardziej wymierne pozytywne konsekwencje. Uczeni dowodzą, że radość zmniejsza odczuwanie bólu, poprawia funkcjonowanie systemu odpornościowego (szczęśliwi są mniej podatni na przeziębienia) i – co więcej – przedłuża życie. Z badań przeprowadzonych w stanie Ohio wynika, że pozytywnie nastawieni staruszkowie żyją średnio o siedem i pół roku dłużej niż ich mniej radośni rówieśnicy. Szczęśliwi łatwiej znajdują miłość, są lepiej oceniani przez pracodawców, mają więcej przyjaciół. Wydawać by się mogło, że szczęście warto gonić za wszelką cenę.
Co za dużo, to niezdrowo
June Gruber, psycholog z Yale University, porównuje szczęście z jedzeniem: choć jest konieczne do życia, w zbyt dużych ilościach staje się szkodliwe. Po przeanalizowaniu wyników eksperymentów z ostatnich kilkunastu lat Gruber doszła do wniosku, że osoby odczuwające bardzo dużo pozytywnych emocji mają tendencje do ryzykownych zachowań, np. szybkiej jazdy samochodem, upijania się czy brania narkotyków.
Zbyt wysoki poziom życiowej satysfakcji może się też odbić na kieszeni, zaszkodzić karierze – i paradoksalnie doprowadzić do tego, że po latach będziemy… mniej szczęśliwi. Ed Diener, profesor psychologii na University of Illinois, który z powodu swoich wieloletnich badań nad zadowoleniem z życia nazywany jest Doktorem Szczęście, przeanalizował ankiety przeprowadzone wśród ponad 16 tys. osób z całego świata. Wykazał, że ludzie, którzy deklarują się jako wyjątkowo szczęśliwi, zarabiają mniej niż ich nieco mniej radośni koledzy. Mieszkańcy zachodnich Niemiec, którzy w latach 1984–1987 określili swój poziom szczęścia jako najwyższy z możliwych (10 na 10), w okresie 2000–2003 zarabiali niemal dwa razy mniej niż ci, którzy wcześniej uważali się za zadowolonych na „8”. Dlaczego tak się dzieje? Diener uważa, że osoby, które nie czują się stuprocentowo usatysfakcjonowane, częściej zmieniają pracę i aktywniej szukają sposobów, by polepszyć swoje warunki życiowe.
Psychologowie zwracają uwagę, że dzięki emocjom adaptujemy się do sytuacji, na przykład złość pomaga walczyć, strach szybciej uciekać, a troska ciężej pracować. Podobnie jest ze smutkiem. „Ludzie w negatywnym nastroju są bardziej czujni, zwracają więcej uwagi na nowe informacje. Dobry humor zaś powoduje, że stajemy się mniej ostrożni i bardziej zwróceni na siebie niż na otoczenie” – mówi australijski psycholog prof. Joe Forgas, który w wielu eksperymentach dowiódł, że dobry humor prowadzi czasem do niezbyt dobrych konsekwencji. Choćby do tego, że zaczynamy myśleć stereotypowo i bardziej się uprzedzamy do mniejszości etnicznych i religijnych. W 2008 r. prof. Forgas zaprosił 66 studentów do swojego laboratorium i polecił im grać na komputerach w grę-strzelankę. Zadanie polegało na tym, by celować do wrogów z bronią w ręku, a oszczędzać cywilów. Okazało się, że studenci, którzy przed rozpoczęciem gry deklarowali dobry humor, częściej niż ich koledzy w gorszych nastrojach „zabijali” cywilów w turbanach. W innym eksperymencie prof. Forgas wykazał, że osoby, które czują się w danym momencie szczęśliwe, wypadają gorzej, kiedy chcą przekonać innych do swoich poglądów: ich argumenty są mało konkretne i w rezultacie słabe.
Jakby tego było mało, kiedy czujemy się radośnie, stajemy się samolubni. Podczas jednego z eksperymentów prof. Forgas puścił 36 studentom odcinek serialu komediowego „Hotel Zacisze”, tym samym poprawiając im nastrój, a 35 innym – smutny film „Prochy Angeli”, po którym poczuli się przygnębieni. Następnie zaś wręczył każdemu z badanych plik biletów na loterię i poinstruował, żeby zachować dla siebie, ile się chce, a resztę oddać koledze. I znów radośni nie wypadli najlepiej – z dziesięciu losów zatrzymali sobie średnio sześć, podczas gdy smutni rozdzielili bilety niemal równo. W innych eksperymentach prof. Forgas dowiódł, że osoby w pogodnym nastroju są gorszymi świadkami naocznymi (zmyślają więcej szczegółów), mają słabszą pamięć do detali i prędzej uwierzą kłamcy.
Z opublikowanej w 2008 r. w „Organizational Behavior and Human Decision Processes” analizy 72 badań naukowych wynika też, że kiedy jesteśmy wyjątkowo szczęśliwi, spada nasza kreatywność. Choć ogólnie osoby szczęśliwe są bardziej twórcze od niezadowolonych z życia, po przekroczeniu optymalnego progu satysfakcji trend się odwraca i ci, którzy uważają się za „bardzo szczęśliwych”, wypadają gorzej od tych po prostu „szczęśliwych”. Autorzy analizy tłumaczą to tym, że wyjątkowo radosne osoby zamiast na pracy koncentrują się na własnych uczuciach, przez co ich twórczość traci na jakości.
W pogoni za szczęściem
Jonathan Schooler, profesor psychologii na University of California w Santa Barbara, ostrzega, że uganianie się za szczęściem może się obrócić przeciwko nam. „Niebezpieczeństwo pojawia się wtedy, kiedy bycie szczęśliwym staje się naszym życiowym celem i cały czas analizujemy nasze uczucia” – mówi Schooler. W jednym ze swoich badań przepytał on 475 osób o plany na sylwestra. Sprawdzał m.in., czy oczekują, że będą się dobrze bawić. Po Nowym Roku skontaktował się z nimi ponownie. Okazało się, że aż 83 proc. było rozczarowanych noworoczną imprezą – a im bardziej ktoś liczył na to, że zabawa będzie przednia, tym większe było prawdopodobieństwo, że spotka go zawód.
Również ciągłe monitorowanie, czy czujemy się szczęśliwi, nie wychodzi nam na dobre – zwykle kończy się tym, że jesteśmy… mniej szczęśliwi. „W jednym z moich eksperymentów wykazałem, że ludzie przekonani o tym, iż szlachetne uczynki uszczęśliwiają, czują się mniej radośni, jeśli zrobią coś dobrego niż osoby niemające takiej świadomości” – mówi Schooler. Do podobnych wniosków doszła Iris Mauss, psycholog z University of Denver, która w 2011 roku opublikowała wyniki badań z udziałem 69 kobiet. Te, które uważały, że szczęście jest w życiu bardzo ważne, po obejrzeniu optymistycznego nagrania, ukazującego radość łyżwiarki ze zdobycia złotego medalu, czuły się mniej radośnie niż te, dla których dążenie do szczęścia nie było aż tak istotne. W innym eksperymencie Mauss wykazała, że osoby, które wysoce cenią sobie szczęście, czują się bardziej samotne, kiedy przytrafia im się coś stresującego.
Gen szczęścia
Uparta gonitwa za szczęściem może też mijać się z celem, gdyż nasz poziom zadowolenia z życia jest w dużym stopniu dziedziczny. Naukowcy szacują, że geny odpowiedzialne są w 50–80 proc. za to, jak bardzo czujemy się szczęśliwi.
Do takich wniosków doszli między innymi uczeni z University of Minnesota, którzy przeprowadzili wywiady z ponad dwoma tysiącami bliźniąt. Główne cechy osobowości odpowiedzialne za poczucie życiowej satysfakcji to neurotyczność (przejawiająca się niską samooceną, nerwowością oraz małą odpornością na stres) i ekstrawersja (towarzyskość, aktywność, wielość zainteresowań). Ekstrawertycy są z zasady szczęśliwsi od zamkniętych w sobie introwertyków, a neurotycy mają się gorzej niż osoby bardziej zrównoważone emocjonalnie. Na dodatek to, co nas spotyka (wygrane na loterii, wypadki, śluby i rozwody), składa się tylko na 10–15 proc. poczucia zadowolenia z życia. Dzieje się tak dlatego, że łatwo przyzwyczajamy się do niemal wszystkiego, co się nam przytrafia, bez względu na to, czy jest to nagły awans, czy utrata nerki. Naukowcy nazywają to hedonistyczną adaptacją – im bardziej wydaje nam się, że przybliżamy się do szczęścia, tym bardziej się ono oddala. Jeśli zarabiamy 3000 zł na miesiąc, to porównujemy się do tych, którzy zarabiają 4000 zł i czujemy się źle. Jeśli zarabiamy 5000 zł, porównujemy się z tymi, którzy przynoszą do domu 10 000 zł – i też czujemy się źle. Dlatego noblista Daniel Kahneman radzi, aby inwestować w przyjemności, które się nie psują – zamiast drogiej lodówki, do której szybko się przyzwyczaimy, lepiej kupować sobie co tydzień butelkę dobrego wina, a zamiast drogiego samochodu – fundować sobie wyjścia z przyjaciółmi do restauracji.
Czy w takim razie powinniśmy odłożyć wszelkie poradniki „Jak być szczęśliwym” na półkę? „Można z nich wynieść sporo dobrego” – mówi June Gruber. „Ważne tylko, by nie brać pogoni za szczęściem zbyt serio. Kluczem jest umiar – w końcu smutek też jest nam w życiu potrzebny. Rób to, co jest dla ciebie ważne, a nie to, co ma według jakichś ekspertów zapewnić ci szczęście”. Jak pisał w XIX wieku Nathaniel Hawthorne, autor „Szkarłatnej litery”: „Szczęście jest jak motyl: kiedy usiłujesz je złapać, zawsze wymyka ci się z rąk. Ale jeśli cichutko usiądziesz, to może samo do ciebie przyleci”.