fbpx

Zaufanie do życia – lekcja studni

PICT7469

Miałam jakieś pięć lat i wydarzyło się to w pewną, zwyczajną niedzielę. Moja rodzina udała się do kościoła, a potem – jak to zwykle robiliśmy – na obiad, do domu dziadków ze strony ojca. Rodzice mojego ojca nigdy nie byli dla mnie specjalnie mili i z jakiegoś powodu, którego nigdy nie zrozumiałam, traktowali mnie jak czarną owcę. Cała rodzina wiedziała o tym i milcząco akceptowała taki stan rzeczy, więc zwykle po obiedzie wymykałam się na podwórze z tyłu domu, podczas gdy inni zostawali w domu i rozmawiali albo wspólnie oglądali telewizję.

Na podwórzu nie było zbyt wiele do oglądania, poza starymi budynkami, zbudowanymi z kawałków drewna i starych części ogrodzenia, którymi nikt się nie zajmował. Smucił mnie ten żałosny stan pomieszczeń dla zwierząt. Mój dziadek zdawał się nie mieć żadnego szacunku dla życia, a już najmniej dla swoich zwierząt. Traktował mnie i moje rodzeństwo podobnie jak traktował zwierzęta, kiedy moja rodzina straciła dom i musiała przeprowadzić się do niego i babci. Najgorzej było wtedy, gdy moi rodzice wyjeżdżali. Chętnie więc opuszczałam jego dom, gdy tylko kończyłam obiad i mogłam wymknąć się na zewnątrz. Zawsze uwielbiałam przeszukiwać budynki gospodarcze i zagrodę kóz oraz szukać królików, które kopały nory pod swoimi wybiegami. Każdej niedzieli chodziłam na poszukiwania i samotnie odkrywałam w przyrodzie coraz to nowe rzeczy. Niekiedy chodziłam również tam, gdzie wiedziałam, że nie powinnam. Tej niedzieli poczułam, że ciągnie mnie w stronę starej studni, która była po prostu wielką hałdą piachu, opartą o zachodnią ścianę domu, zbudowaną z takim samym brakiem troski i szacunku, co zabudowania gospodarcze.
Wiedziałam, że nie powinnam zbliżać się do studni, ponieważ nieraz mówiono nam, abyśmy tam nie chodzili. Studnia była tak głęboka i ciemna, że z łatwością można było wpaść do środka, jeśli nie zachowało się ostrożności. Stopniowo posuwałam się w górę kopca, który ją otaczał, żeby móc zajrzeć do środka. Spojrzałam w dół ciemnej dziury. Wraz z tym, jak rosła moja ciekawość, położyłam się na brzuchu, tak że moja głowa zawisła tuż nad wlotem. Powietrze pachniało pleśnią, niczym wilgotna ziemia i mech. Próbowałam przyzwyczaić wzrok do ciemności, aby móc dojrzeć dno otworu. Wrzuciłam też do środka kilka kamyków, żeby usłyszeć czy w środku jest woda, lecz za każdym razem słyszałam tylko głuche uderzenie. Ponieważ już wiedziałam, że w środku nie ma wody, tym bardziej urosła moja ciekawość, jakie zwierzęta mogą znajdować się na dole – salamandry, węże wodne, a może nawet ślimaki i żaby. Wiedziałam jedynie, że cokolwiek znajdowało się na dole, było czymś, czego wcześniej nie znałam. Domyśliłam się, że głębokość wynosiła około trzech metrów. Pokusa wzięła górę i postanowiłam wejść do środka.
Pobiegłam poszukać jakiejś drabiny. Pamiętałam, że stara drewniana drabina stała oparta o ciężarówkę, za stogiem siana, więc po nią poszłam. Powoli opuściłam ją w dół dziury, ale ku mojemu zdumieniu, nie była wystarczająco długa, by sięgnąć dna. Pozwoliłam więc jej spaść, domyślając się, że kiedy opuszczę nogi, odnajdę ją stopami. Powoli spuściłam najpierw stopy, a potem całe nogi w głąb dziury. Ześliznęłam tułów po ziemi, coraz bardziej zagłębiając się w otwór studni i szukając stopami górnego szczebla drabiny. Opuściłam się już aż po pachy, próbując utrzymać się na krawędzi, cały czas nie znalazłszy jednak oparcia dla stóp. Gdy tak wisiałam, zaczęły mi się trząść ramiona, a moje mięśnie były na granicy wytrzymałości. Spróbowałam się podciągnąć, ale znajdowałam się już zbyt głęboko w dziurze, aby podnieść się na rękach i bez względu, jak bardzo się starałam, nie mogłam odnaleźć stopami drabiny.  Zaczął ogarniać mnie strach, kiedy zrozumiałam, że nie uda mi się podciągnąć z powrotem. Jeśli teraz się puszczę, jak głęboko spadnę i co będzie na dnie? I jak się wydostanę, jeśli wpadnę do środka?
To wydarzyło się powoli, jakbym oglądała film w zwolnionym tempie – ziemia ustąpiła pod moimi ramionami i patrzyłam, jak znika niebo. Wbiłam palce w podłoże tak mocno, jak tylko mogłam, ale i tak osuwałam się zbyt szybko, aby się zatrzymać. Spadłam na znaczną głębokość i nie był to bezbolesny upadek. Gdy leciałam, kolanami uderzyłam w drabinę, łamiąc pierwsze trzy czy cztery szczeble. Uderzyłam w wilgotną, zimną ziemię, pozbawiając się powietrza tak silnym ciosem, że myślałam, że zwymiotuję. Moje dżinsy podarły się na kolanach i wiedziałam, że jedno z nich rozcięłam sobie całkiem mocno. Jednak najbardziej niepokoiła mnie otaczająca ciemność. Nic nie widziałam, nie było ani śladu światła. Nie mam pewności, ile metrów spadłam, ale wydawało mi się, że jakieś trzy lub trzy i pół. Kiedy spojrzałam w górę, nie widziałam nieba. Schyliłam się, żeby sprawdzić w jakim stanie jest moje kolano i poczułam ciepło krwi przesiąkającej przez moje dżinsy. Nie byłam pewna, jak poważna była rana, ale rozcięte kolano mogłam znieść – bardziej niepokoiłam się tym, jak wydostanę się na zewnątrz.
Ścian studni nie obłożono kamieniami, to była po prostu goła ziemia. Przestrzeń, w której się znajdowałam, miała prawdopodobnie około stu osiemdziesięciu centymetrów szerokości. Obmacywałam ściany, przesuwając po nich dłonie i próbując uchwycić cienkie, pokręcone korzenie wystające z ziemi. Za każdym razem, kiedy próbowałam się wspiąć i znaleźć oparcie dla stóp, czułam, jak zsuwam się w dół. Studnia była zimna i wilgotna, a przenikliwy chłód przeszywał moje małe ciało. Wsunęłam ręce w koszulkę z krótkim rękawem, którą miałam na sobie, usiadłam opierając się plecami o ścianę i starałam się uspokoić oraz jasno pomyśleć. Próbowałam narobić hałasu, ale sama Ziemia tłumiła i pochłaniała wszelkie dźwięki. Nagle zdałam sobie sprawę, jak bardzo byłam oddzielona od wszystkiego i wszystkich na górze. Wiedziałam, że nikt nie przyjdzie mnie szukać, ponieważ często uciekałam i wymykałam się na całe dnie. Prawdopodobnie nikt nie zauważyłby mojego zniknięcia, a gdyby tak się stało i mnie odnaleziono, z pewnością znalazłabym się w wielkich tarapatach za to, że podeszłam zbyt blisko studni.
Ponownie podjęłam próbę wdrapania się po ścianie z ziemi, ale po chwili moje ramiona zwyczajnie poddały się z wyczerpania. Za każdym razem, zsuwałam się na dół. Usiadłam i poczułam napływające łzy. Dokładnie pamiętam, jak starłam gorące krople z twarzy, spodem mojej koszulki i poczułam grudki ziemi na policzku. Wydawało się, że na mojej koszulce i rękach jest więcej piachu, niż na ziemi. Zaczynała ogarniać mnie rezygnacja z powodu sytuacji, w której się znalazłam i zbliżałam się do granic mojej wytrzymałości. Odczuwałam coraz większe zimno, byłam brudna i poraniona –  naprawdę zaczynałam czuć obawę, że nie zdołam się wydostać. Utknęłam w ciemnej, głębokiej dziurze, mając jedynie połamaną, starą drabinę z przegniłego drewna. Spróbowałam wszystkiego, co przychodziło mi do głowy, ale bezskutecznie. Wiedziałam, że robi się późno i że słońce najprawdopodobniej już zaszło. Palce u rąk i nóg zdążyły mi zdrętwieć. Wkrótce klęczałam na dnie studni, z pochyloną głową i dłońmi złożonymi w modlitwie, prosząc o pomoc.
Teraz, kiedy to wspominam, trochę chce mi się śmiać. Pamiętam, że nieraz znajdowałam się w różnych tarapatach i zawsze wtedy mówiłam w modlitwie – Drogi Ojcze w Niebiosach… yyyyyyyy… To znowu ja, Kiesha…. I opowiadałam mu ze szczegółami, w co się wplątałam. Teraz musiałam wyglądać groteskowo – pokryta piachem, z umorusaną twarzą, ramionami schowanymi w koszulce oraz dłońmi ściśniętymi w żarliwej modlitwie, w jednym bucie i bez skarpetki na drugiej nodze, ponieważ obwiązałam nią krwawiące kolano. Modliłam się –  Ojcze w Niebiosach, proszę wydostań mnie stąd. Proszę, pomóż mi. Byłam przemarznięta, nie podobał mi się nieprzenikniony mrok, który mnie otaczał i całkiem szczerze nie wiedziałam, co robić. Pomodliłam się więc żarliwie, a potem usiadłam wtulona w ścianę.
Kiedy tak siedziałam i wydłubywałam piach z rozcięcia spodni, machając dłonią przed oczami oraz próbując zobaczyć własne palce, usłyszałam jak woła mnie Jej głos – Dziecko… dziecko, weź kawałek drewna i kop. Znieruchomiałam – nie odpowiedziałam, ani nie zadałam żadnego pytania.  Kop? Na litość boską jestem w studni – jak kopanie ma mnie stąd wydostać? – pomyślałam na swój dziecięcy sposób. Przecież nie mogę wykopać stąd tunelu. Kiedy tak rozważałam to, o co mnie proszono, ponownie usłyszałam –  Dziecko, weź kawałek drewna i kop w ścianie.
Uklęknęłam na czworakach i zaczęłam szukać jakiegoś odłamanego fragmentu drabiny. W końcu znalazłam kawałek, który zdawał się być odpowiedniego rozmiaru. Trzymając za jeden z końców zaczęłam kopać w najbardziej miękkiej warstwie ziemi, nieco powyżej mojej głowy. Reszta ściany składała się z twardszej gliny i małych kawałków skały, które niszczyły mój patyk, więc trzymałam się miękkiej ziemi, która kruszyła się u moich stóp, kiedy pracowałam. Co jakiś czas przestawałam, łapałam oddech i odgarniałam włosy z twarzy, przerywając na chwilę piekący ból w ramionach, a potem znów podnosiłam je nad głowę i kopałam.
Wydawało mi się, że kopię bez końca. Im dłużej to robiłam i nie widziałam postępów, tym bardziej mnie to frustrowało. Kilkakrotnie chciało mi się płakać, wściekałam się i w gniewie ciskałam drewienkiem. Potem musiałam czołgać się po podożu, żeby je odnaleźć. Zaczęłam wątpić w Nią, a potem czułam się źle z powodu tych wątpliwości. Minuty zdawały się godzinami, a godziny wiecznością. Byłam wyczerpana, a ramiona tak bardzo mnie bolały od kopania nad głową, że już dłużej nie potrafiłam utrzymać ich w górze. Oparłam się o przeciwną ścianę, odłożyłam drewienko i zaczęłam płakać, jęcząc – Już dłużej nie mogę.
I właśnie wtedy to się zaczęło. Ziemia osypywała się dookoła mnie wielkimi grudami. Zaczęłam panikować, sądząc że zostanę pogrzebana żywcem przez piach. Wgramoliłam się pod przeciwną ścianę, wcisnęłam za stary hydrauliczny silnik, żeby zapewnić sobie więcej ochrony i osłoniłam usta dłońmi, aby zachować trochę powietrza, gdyby miało całkowicie mnie zasypać. Piach sypał się zewsząd – nie wiedziałam, ile jeszcze go spadnie, ale było głośno i czułam, jak na moje ramiona i plecy spadają bryły ziemi. Kiedy po kilku minutach ziemia przestała spadać, znów zapanowała cisza, poza delikatnym odgłosem opadającego jeszcze piachu i kamieni. Odsunęłam ręce od twarzy i obszukałam przestrzeń wokół siebie.
Moje stopy i nogi tkwiły po kolana w ziemi i musiałam nieco poruszyć ciałem, żeby wydostać się z pomiędzy ściany i starego silnika, gdzie wcześniej byłam wciśnięta. Poszukałam ściany w miejscu, w którym kopałam, ale już jej nie było. Ogromna masa ziemi osunęła się wzdłuż miękkiego występu, w którym kopałam, tworząc wewnątrz studni potężny, stabilny kopiec. Zaczęłam się wdrapywać po wielkim, miękkim nasypie. Kiedy wspięłam się na sam szczyt, spojrzałam w górę i ku mojej radości ujrzałam gwiazdy! Zobaczyłam nad głową Pas Oriona, moją szczególnie ulubioną konstelację – trzy gwiazdy ustawione w rzędzie. Po położeniu gwiazd na niebie zorientowałam się, że była dopiero ósma.
Moją pierwszą reakcją było pytanie – Jest dopiero ósma? Byłam pewna, że tkwiłam w dziurze przez całą noc, może całe dnie, kiedy w rzeczywistości minęło jakieś sześć godzin. Kiedy zobaczyłam gwiazdy, wiedziałam, że uda mi się wydostać ze studni. Wymagało to pewnego wysiłku, ale wreszcie wdrapałam się na ścianę i poczułam pod palcami krawędź otworu. Udało mi się podciągnąć i wyjść z dziury. Przez chwilę leżałam twarzą na ziemi, wyczerpana i oszołomiona. Wydostałam się! Udało się! Gdy już się uspokoiłam, przetoczyłam się na plecy i zapatrzyłam w gwiazdy. Im dłużej zastanawiałam się nad tym, co się wydarzyło, tym bardziej rozumiałam, jak wielką pomoc otrzymałam tam na dole.
Nigdy nie byłam całkiem sama, a tej nocy wyraźnie interweniowały większe siły. Szukały mnie. Może chodziło o to, żebym znalazła się tu gdzie dziś jestem? Może istniał jakiś cel czy powód, którego jeszcze nie rozumiałam, dla którego rzeczy się działy? Chociaż nie rozumiałam, co do mnie mówiono i dlaczego kazano mi kopać, musiałam zaufać głosowi, który słyszałam. Musiałam zrobić to, o co mnie proszono, nie wikłając się w próbę zrozumienia, jak mogło to zadziałać. W pierwszej chwili sądziłam, że głos każe mi wykopać tunel! A on prosił tylko, żebym kopała – starała się jak mogła –  aby mogło pojawić się rozwiązanie. Rozwiązanie, którego nie potrafiłabym przewidzieć. Zdawało się przeczyć zdrowemu rozsądkowi – ale wtedy myślałam schematycznie i nie dostrzegałam innych możliwości.
Ta lekcja nauczyła mnie wielu rzeczy. Nauczyła zaufania dla przewodnictwa, które przychodzi do nas, nawet jeśli wydaje się pozbawione sensu i logiki. Nauczyła też, że muszę pracować z pełnym poświęceniem i angażować się w to, czego pragnę – bo tylko wtedy upragniony cel znajdzie się w moim zasięgu albo pomoże Boska Opatrzność. Gdybym się pomodliła i gdyby niespodziewanie pojawiła się niewidzialna drabina, po której wydostałabym się ze studni, nie nauczyłabym się tak wiele. Niekiedy odpowiedź przychodzi pod postacią, której nie rozumiemy, lub która nam nie odpowiada i wtedy musimy zachować wiarę. Zignorujemy rozwiązanie czy posłuchamy głosu, który słyszymy, a który mówi, co powinniśmy zrobić, nawet jeśli to przeczy logice? Upadek na dno studni nauczył mnie ufać i pokładać wiarę w przewodnictwo Ducha, które często wydaje się pozbawione sensu, a także w obecność i mądrość tego, czego nie możemy zobaczyć, a co ciągle nas otacza i jest równie prawdziwe, jak wszystko, co możemy poznać przy pomocy zmysłów.

Historia pochodzi z książki – Kieshy Crowther – Plemię Wielu Kolorów (www.bialywiatr.com)

One thought on “Zaufanie do życia – lekcja studni

Dodaj komentarz