Australijczycy wyburzyli osiedle mieszkaniowe, żeby ratować małe pingwinki
Phillip Island to należąca do Australii wyspa, która znajduje się na południowy-wschód od Melbourne. Słynie z jednej z największych na świecie kolonii pingwinów małych, która od bardzo dawna przyciągała dużą liczbę turystów. Wielu ludzi oglądających tzw „parady pingwinów”, kiedy to małe zwierzęta schodziły z plaży do morza, oprócz ich podziwiania, zakochiwali się w urokliwym miejscu. Tak bardzo, że niektórzy decydowali się na kupienie w nim domu.
Z czasem powstało tam osiedle nazywane „Summerland Estate”, na które składało się 190 domów stojących na terenie lęgowym ptaków. Około roku 1980 zorientowano się jednak, że im więcej przebywa tym ludzi, tym mniej jest pingwinów. Populacja spadła do 12 tys. osobników, co było liczbą tak niewielką, że specjaliści zaczęli się martwić o przetrwanie populacji w tym miejscu. Zaprosili więc Joan Kirner, która wówczas pełniła funkcję ministra ochrony przyrody Victorii.
Kirner zdecydowała, że najlepszą metodą będzie wykupienie i wyburzenie domów, które stoją na terenie lęgowym. Było to w 1985 roku, a z zakupami ruszono niewiele później. Kwestie finansowe oraz biurokratyczne spowodowały jednak, że ostatnie domy odkupiono dopiero w 2010 roku. Sukcesywnie je wyburzano, ale ostatnie pozostałości Summerland Estate mają zniknąć dopiero teraz. Widać już jednak, że troska o pingwinki przyniosła dla nich bardzo dobre efekty. Ich populacja bowiem cały czas rośnie i z 12 tys. osobników w 1985 roku wzrosła już do 31 tys. sztuk.
Źródło: smoglab.pl