Świat bez śmieci? Poznajcie filozofię “Zero-Waste” i rodzinę, która produkuje słoik odpadków rocznie
Jeden słoik śmieci rocznie – tyle od 2008 roku produkuje pewna czteroosobowa rodzina z Kalifornii. Bea Johnson zdecydowała się wyeliminować odpady z życia swojego i swoich najbliższych. Próby, błędy i w końcu opatentowane rozwiązania opisywała na blogu, który szybko stał się najlepszym źródłem wiedzy o „Zero-Waste”, czyli życiu bez śmieci. Dziś Johnson jest konsultantką takich firm jak IKEA i General Electrics. Wspólnie opracowują profil konsumenta przyszłości i tworzą produkty, które zamiast zaśmiecać planetę – pomogą ją oczyścić.
„Zero-Waste” staje się coraz popularniejszym prądem. Niedawno w Berlinie otwarto pierwszy sklep bezodpadowy. Jednak większość znanych mi ludzi żyjących w ten sposób to single, ewentualnie bezdzietne pary. Jak udało ci się sprawić, że cała rodzina nie produkuje śmieci?
– Jeszcze kilka pokoleń temu wszyscy tak żyli. Ludzie nazywają nas pionierami, a my tak naprawdę robimy dokładnie to samo co nasi dziadkowie. Wracamy do korzeni. Konsumujemy mniej, ale lepiej. Krok po kroku uczymy się podejmowania mądrzejszych decyzji.
Początkowo mojemu mężowi wydało się to zbyt dziwne i nie za bardzo chciał się angażować. Narzekał, że to wszystko na pewno kosztuje nas za dużo, że moje wycieczki na organiczne bazarki i do sklepów ze zdrową żywnością są droższe niż konwencjonalne zakupy. Poprosiłam go, żeby nie oceniał tego na oko, tylko porównał wyciągi bankowe. Okazało się, że udało nam się oszczędzić o 40 procent więcej niż wcześniej. Nie dlatego, że zmieniły się nasze potrzeby. Nie ma co prawda spontanicznego kupowania ciastek w plastikowych opakowaniach, ale to nie znaczy, że nie ma ciastek w ogóle. Trzeba być lepiej przygotowanym na zachcianki, ale dzięki temu naprawdę żyje się łatwiej. Bez wyrzutów sumienia i z większą ilością pieniędzy na koncie.
Dom Johnsonów (fot. Bea Johnson)Dom Johnsonów (fot. Bea Johnson)
Jak to wygląda w praktyce?
- Wymieniliśmy w domu wszystko, co było jednorazowe, na wielorazowe. W kuchni nie używamy na przykład papierowych ręczników, tylko bawełnianych, które można wyprać. Nie przynosimy do domu (i nie kupujemy na mieście) żadnego plastiku, żadnych płatków kosmetycznych. Kilka lat temu dotarło do mnie, że gdy kupuję rzeczy jednokrotnego użycia, inwestuję swoje pieniądze w coś, co niemal z założenia jest po prostu śmieciem. Co za bezsens!
Nie chcemy zarastać niepotrzebnymi przedmiotami. Jeżeli kupuję kolejną parę butów, to po to, żeby zastąpić poprzednią. Coś, co już nie może zostać naprawione, zostaje oddane do recyklingu. Większość moich ubrań pochodzi z lumpeksu. Dzięki temu nie zwiększam zbytecznie zapotrzebowania na produkcję kolejnych rzeczy. Zdecydowaliśmy się na ten krok w 2006 roku i po dwóch latach nasze życie kompletnie się odmieniło. Stało się zupełnie bezśmieciowe.
Kiedy historia mojej rodziny została opisana w „New York Timesie”, zalała nas fala krytyki. Większość ludzi uznała, że jesteśmy jakimiś szalonymi hipisami i jemy ze śmietnika. Dopiero w kolejnej publikacji wydrukowano nasze zdjęcia. Pokazaliśmy swój dom, całą rodzinę. I ludzie zrozumieli, że „Zero-Waste” może wyglądać naprawdę dobrze i warto się nad tym zastanowić. Od tamtej pory praktycznie nie ma dnia, w którym nie otrzymałabym od kogoś wiadomości albo komentarza, że moja książka, blog i porady zmieniły jego życie. Ludzie na całym świecie czują się zainspirowani do tego, żeby wziąć los w swoje ręce. To bardzo ekscytujące!
To musi dawać ci spore poczucie mocy, odpowiedzialności?
- To chyba najważniejsza część mojej pracy – sprawić, żeby wszyscy zrozumieli, że to konsument jest odpowiedzialny za to, co jest na rynku. Codzienne decyzje podejmowane w sklepach i marketach mają dla świata większe znaczenie niż wybory prezydenckie. Każdy zakup to rodzaj głosu. To przecież przez nasze wybory niektóre marki mają zyski, a inne plajtują. Można mówić o marketingu, ale ostatecznie rozstrzygają decyzje świadomych konsumentów, a nie spryt twórców marek i reklam.
Gdy już to do nas dociera, wydaje się dość oczywiste. Za każdym razem, kiedy kupujemy pomidory w plastikowym opakowaniu, dajemy znać producentowi, że właśnie takiej plastikowej „wygody” oczekujemy. Trudno się nie zgodzić, że to bardzo nieświadome i krótkowzroczne działanie.
Czasami chodzimy do niewielkich sklepów, bo widzimy taką zależność – gdy kupujemy od sympatycznego pana, który przyjeżdża na osiedle z furgonetką własnych jabłek, wspieramy jego ekologiczną uprawę. Gdy nabywamy produkty zawinięte w folię, finansujemy firmę, która zamawiając takie opakowania, wspomaga produkcję plastiku.
Wytwórcy robią tylko to, czego konsumenci oczekują. Jeżeli zdecydujemy się zmienić trochę nasze przyzwyczajenia i kupować bardziej ekologicznie, producenci będą musieli dostosować się do świadomości konsumenta.
Źródło: zerowastehome.com, cały tekst na: weekend.gazeta.pl
Jakoś specjalnie odkrywcze to nie jest, w latach 60-tych ub wieku tak się żyło i jakoś wszyscy sobie radzili. Pamiętam plecione ze sznurków torby na zakupy, ser od producenta, który przyjeżdżał pociągiem lub autobusem PKS do Wrocławia i na Hali Targowej sprzedawał swoje produkty. Jakoś się opłacało. Teraz maliny u producenta są kilkakrotnie tańsze niż u handlarza. I jakoś nikt nie może się “dogadać” że z jednej wsi dziś jedzie jedna osoba z produktami, jutro inna, a po jutrze jeszcze ktoś inny, zbierając wszystko co mają do sprzedania. Koszt jednego wyjazdu a zarobki przez cały tydzień. Działalności zakładać nie trzeba. Płacić nikomu też za stanie, ponieważ nikt nikomu nie płaci za handel, bo każdy handluje tym co ma do sprzedania.